niedziela, 18 maja 2008

(Auto)obalanie autorytetu

IPN przygotowuje książkę o kontaktach Lecha Wałęsy z bezpieką. Jak zapowiadają autorzy, w książce mają znaleźć się nieznane dotąd dokumenty tych kontaktów dotyczące.

Trudno, nie przeczytawszy książki, określić czy materiały w niej zawarte świadczą o np. domniemanej współpracy Wałęsy z SB, a jeśli tak- czy są wystarczająco mocne, by taką współpracę wykazać. W ogóle wypowiadanie się na temat zapowiadanej publikacji jest co najmniej ryzykowne, tym bardziej więc dziwią bardzo zdecydowane, zawierające jasno określone stanowisko wypowiedzi co poniektórych polityków.

Sam Wałęsa zachowuje się jak zwykle- chaotycznie, arogancko- śmiesznie po prostu. Wszelkie sugestie o skazach na swojej opozycyjnej przeszłości kwituje stwierdzeniami w stylu tyleż literacko-patetycznym, co pozbawionym treści ("aby tym sposobem wielkie zwycięstwo polskiego Narodu pod moim przewodem zostało w oczach świata zachlapane błotem bezpieki" [tutaj]), zahaczajac czasem o swoje bohaterstwo ("I to ja obaliłem komunizm, a nie Wyszkowski "*). Efekt końcowy byłby komiczny, gdyby nie był żałosny.

Lech Wałęsa swoim zachowaniem bardziej niż ktokolwiek inny przekonuje, że był współpracownikiem SB. Naród nie wie, co może znaleźć się w książce na jego temat (może się ewentualnie domyślać)- Wałęsa, jako bezpośredni świadek wydarzeń niewątpliwie ma świadomość, jakie dokumenty na jego temat mógł znaleźć IPN. Prezentowana przez niego nerwowość (żeby nie powiedzieć- panika) to bardzo mocna poszlaka wskazująca na siłę tych materiałów. Trudno bowiem domniemywać, że cały spektakl, którego Lech Wałęsa jest głównym aktorem, ma na celu tylko i wyłącznie zwrócenie uwagi na powoli zapominanego polityka; inaczej mówiąc- mało prawdopodobnym jest, by Wałęsa wykorzystywał publikację jako okazję do "polansowania się" (jak mawiają moi kuzyni z gimnazjum). Zbyt ryzykowny byłby to "lans", pominąwszy fakt, że zupełnie do Wałęsy nie pasujący.

Oczywiście, samo zachowanie byłego opozycjonisty nie świadczy o jego winie w 100 procentach- po prostu mocno ją sugeruje.

W obronie Wałęsy wystąpili też (kto by parę lat temu pomyślał?) komuniści; nie byle jacy zresztą, ale reprezentujący dwie najbardziej betonowe, postkomunistyczne partie: Ryszard Kalisz (SLD) oraz Stanisław Żelichowski (PSL). Jak stwierdził Kalisz, publikacja IPN jest "atakiem" na Wałęsę (ciekawe, skąd Kalisz ma informacje o "ataku"... przeczytał już książkę?), a IPN zachowuje się, publikując książkę, skandalicznie. Czerwona mentalność z Ryszarda Kalisza wyłazi; stawiam śliwowicę przeciw mineralnej, że publikację skomentuje w arcymerytorycznym stylu "to jest obrzydliwy polityczny atak", nie kłopocząc się o racjonalne argumenty.

Co powiedział jednak Kalisz, to powiedział. W sumie nie wyraził niczego zaskakującego, a tylko dokładnie to, czego można było się po nim spodziewać. Na szczyty pokrętnej retoryki wspiął się za to Żelichowski. Cytat "Mamy mało autorytetów w państwie, wszystkie już próbowaliśmy zniszczyć i autorytet Wałęsy teraz też się próbuje niszczyć. To totalny skandal." (Radio Zet "Siódmy Dzień Tygodnia") jest kwintesencją salonowej mentalności, bezrefleksyjnego podejścia czerwonych "notabli" do rzeczywistości (nie chcę używać cisnącego się na usta określenia "tępy mulizm", ponieważ słowo "mulizm" jest neologizmem).

Proszę zwrócić uwagę na sedno argumentacji Żelichowskiego- nie ruszajmy Wałęsy, bo to jeden z ostatnich "autorytetów" (czerwona mentalność musi mieć kolektywne, czyli uznawane przez wszystkich autorytety, bez powoływania się na które ginie jako podmiot myślący). Z punktu widzenia rozumnego człowieka autorytetem jest osoba, która sobie na takie miano w jakiś sposób zasłużyła i nie przyćmiła swych zasług zachowaniem niegodnym; myślący człowiek sam dobiera sobie autorytety i nie narzuca ich innym. Autorytety "zbiorowe" kreowane są, kiedy ta sama osoba zostanie uznana za autorytet przez wielu ludzi (Jan Paweł II).

Niestety, znaczna część polskich "elit" politycznych (co nie dziwi) i publicystycznych (co dziwi) wyznaje (przyznać trzeba, wygodny, bo nie zmuszający do refleksji) czerwony kult kolektywnych autorytetów. Ot, po prostu ktoś mówi, że ktoś inny jest autorytetem i tak się staje. Od tej chwili nie ma już znaczenia, co dany autorytet robił (i robi), czy jego zasługi nie stają się z czasem coraz bardziej wątpliwe, czy jego zachowanie nie nakazuje zaliczyć go raczej w poczet ludzi niezrównoważonych... Wszelkie zaś próby zwrócenia na takie sprawy uwagi kończą się histerycznymi zachowaniami podejmowanymi w obronie coraz bardziej wątpliwych zasług odgórnie ustanawianych "autorytetów".

I to, proszę Państwa, jest podstawowy problem naszej dyskusji publicznej. Dopóki wszyscy nie zrozumieją, że na swój autorytet pracuje się całe życie i nie ma czegoś takiego jak dożywotniość tego statusu, dopóki nie stanie się jasne, że słowa autorytetów (a szczególnie "autorytetów") nie są tylko wyrocznią, ale też służyć mogą do weryfikacji autorytetu- dopóty nie będziemy mieli w Polsce wolnej debaty świadomych dyskutantów ani legendarnego "społeczeństwa obywatelskiego".

Obawiam się jednak, że co poniektórym właśnie na tym zależy.

_____________________________________________

*Cytat dotyczy odnalezienia przez K. Wyszkowskiego świadka, który twierdził, że Wałęsa przysięgał lojalność SB "na krzyżyk". Wyszkowski znalazł świadka, ale Wałęsa od razu znalazł kontrargument- "ja obaliłem komunizm". Licentia Michnica.

2 komentarze:

Kirker pisze...

Ładny mi autorytet, co - za przeproszeniem - niektóre psy są odeń mądrzejsze. A najciekawsze, że jeszcze wyznaczony jako jeden z mędrców jewropejskich; mnie już wystarczy, że on się w Polsce błaźni, gadając od rzeczy, co dopiero na poziomie międzynarodowym.

A to, że to był Bolek, to powinno być wiadome co najmniej od czasów Olszewskiego, listy Macierewicza i nocnej zmiany.

Pogromca Smoków pisze...

Takie są skutki naznaczania autorytetów przez SB i podtrzymywania przez "intelektualistów" w rodzaju Michnika