sobota, 28 czerwca 2008

Studencka manifestacja prymitywizmu

"Towarzystwo Irańskie" z Berlina, organizacja-filia irańskich "Ludowych Mudżahedinów" organizuje w Paryżu protest przeciwko "łamaniu praw człowieka w Iranie". Sam temat protestu mówi niewiele, właściwie tyle tylko, że i muzułmanie nauczyli się wykorzystywać pałkę tak zwanych "praw człowieka"* do walki o swoje cele. Nie sam temat jest zresztą- przynajmniej z punktu widzenia Polaków- najistotniejszy; muzułmanie to póki co problem przede wszystkim Francuzów i Niemców. Z naszego, polskiego punktu widzenia istotniejszy jest udział w mudżahedińskiej demonstracji Polaków. Ściślej mówiąc- polskich studentów. Najściślej- motywy, jakie naszymi studentami (przyszłą "elitą narodu"... pusty śmiech ogarnia) kierują.

Otóż polscy studenci skusili się na bardzo tani (bodaj 20 zł) trzydniowy wyjazd do Paryża. W zamian za możliwość zwiedzenia francuskiej stolicy muszą tylko wziąć udział w muzułmańskiej manifestacji. Czy manifestację organizuje organizacja terrorystyczna (co bardziej prawdopodobne) czy też tylko na terrorystyczną kreowana, ma mniejsze znaczenie. Ważne jest co innego- to, czym kierują się przepytywani przez dziennikarzy polscy studenci.

Po pierwsze, większość z nich nie wiedziała, że sponsorująca ich wyjazd organizacja posądzana jest o terroryzm. Ciekawe, że studenci- ludzie niby (z naciskiem na "niby", jak widać) w miarę inteligentni nie pomyśleli, by sprawdzić, któż to i dlaczego organizuje im, praktycznie za darmo, wycieczkę do Paryża. Trudno powiedzieć, czy to wynik bezmyślności, czy raczej przekonania, że "młodzieży się należy", wpajanego młodszym pokoleniom od dzieciństwa (w ramach zwiększania pewności siebie). W każdym razie już ta sytuacja pokazuje, jak łatwo polskimi kandydatami na "inteligentów" (czy raczej wykształciuchów, jak trafnie określił tych, niezbyt lubiących własną refleksję czy wątpliwości ludzi Ludwik Dorn) manipulować.

Po drugie, poinformowani przez dziennikarzy o rzeczywistym znaczeniu ich manifestacji studenci nie przejawili praktycznie żadnego zażenowania** (wydawałoby się, naturalnego po obnażeniu ich galopującej głupoty) czy chęci zmiany swoich planów (że o zwrocie pieniędzy za wyjazd nie wspomnę). Muzułmański sponsoring okazał się ważniejszy. To świadczy nie tylko o łatwości manipulowania intelektualnie leniwymi i z własnej woli nieświadomymi wykształciuchami- to już wyraźny znak, że polskiego wykształciucha można po prostu tanio kupić, nakłonić do robienia czegokolwiek, nawet sprzecznego z głoszonymi przez tegoż wykształciucha tezami- wystarczy zasponsorować wycieczkę do Francji.

Najbardziej bawi mnie oburzenie, jakie na wieść o prymitywnym zachowaniu polskich "studentów" (tak, cudzysłów zamierzony i mający na celu zdyskredytowanie ludzi, którzy w normalnych warunkach nie doszliby nawet do matury) zaprezentowały co poniektóre media. Trudno bowiem nie zauważyć, że takie zachowanie jest prostą konsekwencją lansowanej przez te media promocji materializmu i bezmyślności (choćby promowanej poprzez wpajanie bezkrytycznego uwielbienia dla "autorytetów").

Pewne środowiska (nie będę litościwie wymieniał konkretnych nazw i nazwisk, wszak wszyscy je znają) założyły sobie wyhodowanie przekonanego o swojej wyjątkowej wartości, za to wyzbytego z refleksji czy innych przejawów samodzielnego myślenia człowieka- wykształciucha właśnie- wartościowego tylko dlatego, że dzięki swoim cechom łatwego do kontrolowania (za pomocą opinii zamieszczanych w jednym medium, wszak wykształciuch nie potrzebuje zróżnicowanej informacji). Środowiska te nie wzięły jednak pod uwagę, że tak spreparowanego wykształciucha kontrolować może każdy, kto opanuje sterowanie za pomocą charakterystycznych komend, choćby- jak w omawianym przypadku- komendy "prawa człowieka".

__________________________________________________

*Piszę w cudzysłowie, ponieważ prawa te są nie tyle prawami człowieka, co zbiorem wydumanych zasad używanych przede wszystkim do szczucia przeróżnych skrajnych bojówek (np. organizacji homoseksualnych) na niepokorne rządy.

**Choćby zażenowania własną nieświadomością celu wyprawy, która najbardziej ich kompromituje.

piątek, 20 czerwca 2008

Biskupa Gocłowskiego wiedza transcendentalna

Jak uprzejmie donosi "Dziennik" na swym portalu, na temat książki o Wałęsie wypowiedział się dzisiaj arcybiskup Gocłowski, zwany czasem przez dowcipnisiów "duszpasterzem SLD" tudzież "duszpasterzem GW". Wypowiedź arcybiskupa Gocłowskiego na pewno konkurowałaby do czołówki najśmieszniejszych kwestii ostatnich paru tygodni, gdyby nie fakt, iż całą tą czołówkę wypełniają wypowiedzi samego Wałęsy.

Mimo wszystko warto owoc głębokich przemyśleń gdańskiego biskupa-emeryta przytoczyć, choćby jako dowód, że emerytura nie jest li tylko czczym wymysłem władz kościelnych, ale ma głębokie uzasadnienie jako sposób na, bądź co bądź, ograniczenie bytności podobnych biskupowi Gocłowskiemu w mediach.

Sam fakt zupełnego niezrozumienia idei powstania książki (cytując za podlinkowanym artykułem z "Dziennika": "Zdaniem abp. Gocłowskiego, książka jest atakiem na człowieka, który przyczynił się w ogromnej mierze do uzyskania wolności i suwerenności przez Polskę, ale też do zjednoczenia wschodniej i zachodniej Europy") można by jeszcze biskupowi wybaczyć. Zaznaczyć jednak trzeba, że gdyby przyjąć jego logikę i uznać, że atakowanie Wałęsy to czyn straszny i haniebny, to okazałoby się, że najstraszniej postępuje i największą hańbą okrywa się sam Wałęsa, którego każda prawie wypowiedź wygląda na obliczoną na wyrządzenie sobie jak największej krzywdy.

Wszystko jednak blednie wobec stwierdzenia, że dzieło historyków IPN (nota bene oparta na dokumentach, podczas gdy cała jej krytyka opiera się na "wewnętrznych przekonaniach" obrońców, "symboliczności i pomnikowości" Wałęsy ewentualnie na fakcie, iż autorzy książki mają poglądy polityczne) to książka "publicystyczna, zbyt mocno upolityczniona". Jednocześnie, jak donosi "Dziennik", biskup twierdzi, iż nie zamierza jej nawet czytać.

Proszę Państwa, możliwości są dwie. Albo biskup doznał nagłej iluminacji i otworzyła się przed nim wiedza transcendentna... albo (co przyznam, jest bardziej prawdopodobne) były gdański metropolita postępuje jak każdy postępowy europejski intelektualista- czyli wykształciuch- i wypowiada się autorytatywnie o rzeczach, o których niespecjalnie ma pojęcie, ale wyrobił sobie jedynie słuszne zdanie na podstawie przedstawianych przez odpowiednie media informacji. Ponieważ zaś postępowa europejska inteligencja zbyt bystra nie jest, biskupowi przytrafiła się mała nielogiczność w wypowiedzi... Ale to nic nie szkodzi, kogo obchodzi sens i logika- że nie wspomnę o przyzwoitości- kiedy trzeba wypełniać sojusznicze zobowiązania?

wtorek, 17 czerwca 2008

Lecimy Wielgusem

"Rzeczpospolita" opublikowała fragmenty mającej się ukazać książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka o współpracy Wałęsy z SB. Wynika z nich jasno, że Wałęsa nie pełnił roli zarejestrowanego "dla statystyk" nazwisk, ale donosił i brał za to pieniądze. Poza tym książka zajmuje się działaniami byłego prezydenta na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy przeglądał on i- najpewniej- zdekompletował teczkę z dokumentami na swój temat.

Czas na zajmowanie się meandrami wałęsowskiej współpracy przyjdzie, kiedy książka się ukaże i zawarte w niej dowody można będzie poddać analizie. Dzisiaj ciekawsza jest sama obserwacja zachowania głównego jej bohatera. Gdyby ktokolwiek oskarżał Lecha Wałęsę o słuchanie Radia Maryja, dzisiaj otrzymałby ostateczny dowód na fałszywość takich pomówień- widać bowiem wyraźnie, że Wałęsa najwyraźniej sprawy abpa Wielgusa nie zna, w szczególności nie wie, do jakiej kompromitacji prowadzi przyjęta przez biskupa, a przez byłego prezydenta kopiowana postawa zaprzeczania faktom.

Zachowanie Wałęsy już od jakiegoś czasu przypomina rozpaczliwą obronę abpa Wielgusa, dzisiaj jednak podobieństwo stało się wyjątkowe- tak Wałęsa, jak abp Wielgus szli zaparte w obliczu twardych dowodów, kłamiąc i klucząc. W obu przypadkach sama współpraca blednie wobec niehonorowego, kompromitującego zachowania w sytuacji jej ujawnienia.

Najbardziej jednak uderzającym podobieństwem jest podobieństwo medialnych i społecznych zapleczy "Bolka" i "Greya". Środowiska broniące abpa Wielgusa i Wałęsy charakteryzuje podobne, dogmatyczne podejście do rzeczywistości, wynikające ze ślepej wiary w autorytety (z jednej strony- autorytet o. Rydzyka i kilku jego współpracowników, z drugiej- grono mędrców podpisanych pod sławetnym listem w obronie byłego prezydenta), ignorowanie jakichkolwiek racji przeciwników, pogardliwy do przeciwników stosunek i- przede wszystkim- agresja przebijająca z ich zachowań i wypowiedzi (nadużywające lasek czy parasolek panie z rodzin RM oraz wściekłe tyrady Rydzyka z jednej strony, wysmarowany błotem samochód Cenckiewicza i notoryczne obrażanie i podważanie kompetencji obu historyków z drugiej). Szczególnie paskudnym chwytem są oskarżenia Wałęsy, który twierdzi, że przez pracę historyków wygrywa SB; sam Wałęsa traktuje bowiem oskarżanie siebie o taką współpracę jak przestępstwo mimo, iż historycy przedstawili konkretne dowody- jego słowa zaś nie są poparte niczym, może z wyjątkiem własnego przekonania byłego prezydenta.

Bezrefleksyjność obrońców tak Wielgusa, jak Wałęsy jest wręcz porażająca, bardzo utrudniając rozróżnienie członków obu obozów. Szczęściem zwolennicy Wielgusa chadzają zazwyczaj w beretach- przynajmniej w chłodniejsze dni pozwala to na zorientowanie się, z kim mamy do czynienia.

Lech Wałęsa miał szanse- wiele lat szans- na wyjście ze swej sytuacji z honorem. Jego działania w latach osiemdziesiątych spokojnie mogłyby usprawiedliwić niechlubną kartę wcześniejszej dekady. Niestety, Wałęsa wolał brnąć w kłamstwa i zacierać ślady licząc na brak zainteresowania swoimi dokumentami (?) lub siłę własnej legendy (?)- trudno określić. Być może liczył na osoby, które przeglądały (bezprawnie) archiwa na początku lat dziewięćdziesiątych. Trudno wypowiedzieć się jednoznacznie- pewne jest to, że Lech Wałęsa przegrał z własną przeszłością, a teraźniejsze kompromitacje są tylko tej porażki oznakami.

niedziela, 15 czerwca 2008

A gęby sobie wytrzemy. Demokracją.

Jeśli ktoś miał jeszcze złudzenia co do jakości polityki prowadzonej przez Platformę Obywatelską, to dzisiaj, po publikacji "Newsweeka", te złudzenia powinny zostać rozwiane. Partia Schetyny, korzystając z upływu terminu działalności Komisji Weryfikacyjnej WSI, odsuwa aktualnie weryfikującą ekipę (co ewentualnie dałoby się zrozumieć, a ze względu na powiązania Platformy z dawnym UOP daje się zrozumieć bardzo dokładnie) i robi to w sposób wyjątkowo prostacki, z pominięciem drogi parlamentarnej.

Weryfikacja żołnierzy WSI jest regulowana przez ustawę o rozwiązaniu WSI. Według niej, funkcjonariusze służb wojskowych po pozytywnym zweryfikowaniu przez komisję weryfikacyjną mogą podjąć pracę w nowych służbach. Platforma Obywatelska nie zamierza zmieniać ustawy- wymagałoby to debaty i głosowania w Sejmie, co uniemożliwiłoby załatwienie sprawy po cichu, poza tym ustawa najpewniej zostałaby zawetowana przez prezydenta. Zamiast więc trudzić się nieistotnymi sejmowymi procedurami, Platforma postanowiła rzecz rozwiązać za pomocą rozporządzeń MON.

Działacze PO chcieliby być może uzasadnić takie podejście spodziewanym vetem prezydenta i brakiem czasu, niestety, tego zrobić nie mogą- w dyskusji na temat veta szybko okazałoby się bowiem, że sprzeciw prezydenta wobec pomysłów PO nie jest spowodowany czystą złośliwością, ale wynika z faktu, iż ustawa, którą prezydent w 2006 roku podpisał istotnie różni się od ostatnich pomysłów partii rządzącej. Główną zmianą, którą po cichu chce przepchnąć PO, jest połączenie weryfikacji "starych" funkcjonariuszy z kwalifikacją nowych kandydatów. Dość wyraźnie kłóci się to z obowiązującą ustawą i pokazuje przy okazji- a szczególnie w połączeniu z wczorajszymi wypowiedziami Tuska na zupełnie inny temat (referendum w Irlandii)- stosunek Platformy do demokracji czy roli parlamentu. Gardłująca przeciw wydumanym zagrożeniom demokracji za poprzednich rządów partia Schetyny teraz dokonuje zupełnie realnych nadużyć czy to wprost zachęcając do łamania demokratycznych procedur WE (kombinowanie, jakby tu przepchnąć traktat z Lizbony) czy to bezczelnie obchodząc obowiązującą ustawę. Swego czasu politycy PO oskarżali Jarosława Kaczyńskiego o polityczny makiawelizm; teraz okazuje się, że po prostu chcieli widzieć swoje wady w głównym przeciwniku politycznym... Wszak własne wady są dla ludzi najbardziej denerwujące i uważane za najbardziej kompromitujące dla przejawiających choćby ich ślady (czy sugestie) przeciwników.

sobota, 14 czerwca 2008

Ze mnie to chyba jakiś prorok będzie...

Moją poprzednią notkę zakończyłem takim akapitem: Z niecierpliwością czekam na reakcje eurokratów, kiedy wyniki referendum zostaną potwierdzone. Nie ukrywam, że spodziewam się kompromitującej dla europejskich polityków krytyki Irlandii jako państwa "antyeuropejskiego" i "separatystycznego", którą to krytykę potraktuję jako ostateczne przyznanie racji eurosceptykom.

Dzień wczorajszy jeszcze się nie zakończył, kiedy padły pierwsze propozycje, w których rozważano możliwość zignorowanie demokratycznego wyboru Irlandczyków. Żeby daleko nie szukać, premier Tusk (oficjalnie zwolennik demokracji) stwierdził, że "irlandzkie referendum w sprawie traktatu lizbońskiego- nawet jeśli Irlandczycy zagłosują na "nie"- nie dyskwalifikuje samego Traktatu, a UE będzie szukać sposobu na wprowadzenie go w życie". Oczywiście, Tusk niezbyt liczy się w skali europejskiej, bo choć rządzi w jednym z większych krajów WE, to wiadomo, że zrobi wszystko dla "jak najlepszej integracji", czyli de facto, sam ograniczywszy sobie pole manewru, nie jest poważnym graczem- z tego jednak właśnie powodu można spodziewać się, że jego głos jest emanacją opinii obowiązującej w Berlinie czy Paryżu. Potwierdzeniem podobnego podejścia Francuzów (oficjalnie czołowych demokratów świata) jest wypowiedź ich sekretarza stanu ds. europejskich, Jouveta: "Najważniejsze to kontynuować proces ratyfikacji w pozostałych europejskich krajach i zobaczyć, jakie rozwiązania możemy znaleźć z Irlandczykami". Ten sam polityk posunął się nawet do groźby izolacji Irlandii w WE, twierdząc, iż "Nie możemy wyrzucić z Europy kraju, który w niej był przez 35 lat. Ale możemy ustalić z Irlandią specyficzne formy współpracy".

Wypowiedzią, która najlepiej pokazuje podejście eurokratów do demokracji, jest jednak kwestia wypowiedziana przez ich wielkiego bonza, Barroso: "Traktat nie jest martwy! Wynik irlandzkiego referendum nie rozwiązuje przecież problemów Europy", poparte we wspólnym oświadczeniu przez Angelę Merkel i Nicolasa Sarkozy'ego (jak widać, w kluczowych sprawach Paryż i Berlin potrafią zewrzeć szeregi): "Żałujemy wyniku irlandzkiego referendum, ale proces ratyfikacji traktatu w Europie musi iść do przodu". Merkel i Sarkozy "żałują" wyników demokratycznego referendum i zapowiadają ich zignorowanie (chociaż pierwotnie zakładano, że wystarczy brak zgody jednego kraju, by traktat wylądował na śmietniku... ktoś uwierzył w kłamstwa eurokratów?). Jeśli ktoś uważa, że moje wnioski idą zbyt daleko, proszę dyskutować z premierem Belgii, którego wypowiedź "Trzeba zachować spokój, ale Unia nie stanie się zakładnikiem Irlandii!" potwierdza je w całej rozciągłości.

Prostą drogę WE do dyktatury popierają także europejskie media. Przytoczę tylko kilka tytułów za onetem: "Irlandia szokuje Europę", "Europejski koszmar", "Irlandzki skandal"- to prasa niemiecka. Wynik demokratycznego głosowania to skandal... ciekawe podejście. "Frankfurter Allgemeine Zeitung" posuwa się nawet do wprost sugerującego mniejsze prawa niektórych krajów stwierdzenia, iż "mało który kraj skorzystał na członkostwie w Unii w takim stopniu jak Irlandia". W domyśle zatem- zapłaciliśmy wam, więc powinniście siedzieć cicho i realizować nasze plany. Pozytywnie na tym rozhisteryzowanym tle wyróżnia się "Die Welt", zauważający iż Unia "potrzebuje debaty na temat nowych podstaw egzystencji".

Głosy gazet francuskich nie odbiegają zbytnio od opinii swoich wschodnich sąsiadów. "Le Figaro" twierdzi, że "na szczęście Irlandia jest jedynym krajem, którego Konstytucja nakazuje zorganizowanie referendum w sprawie każdego traktatu" i posuwa się do propozycji, by Irlandczycy ponownie głosowali nad tekstem traktatu, do którego wprowadzono by "mało istotne poprawki, odpowiadające na ich zastrzeżenia".

Europejscy politycy (podobnie jak większość europejskich mediów) zgodnie z przewidywaniami skompromitowali ostatecznie proponowaną przez siebie wizję "integracji europejskiej" pokazując instrumentalne traktowanie ludzi i idei, które sami głoszą. Dowiedli, iż jednoczenie Europy to deptanie praw jej mieszkańców i pokazywanie im ich miejsca w szeregu posłusznych wykonywaczy poleceń jakiegoś wąskiego gremium czerpiącego ze swej (zgoła niedemokratycznej) władzy określone korzyści (vide: Gerhard Schroeder zasiadający w radzie nadzorczej konsorcjum gazociągu północnego w zamian za doprowadzenie do jego budowy w czasach, gdy był kanclerzem Niemiec).

Twarz, jaką zaprezentowały WE przy okazji irlandzkiego referendum jest więc zdecydowanie odpychająca i powinna zmusić do zastanowienia, czy na pewno chcemy w przedsięwzięciu pod tytułem "integracja" uczestniczyć. Oczywiście nie zmusi, ponieważ większość mieszkańców WE dawno już przestało się nad tego typu sprawami zastanawiać, przyjmując za swoje poglądy ogólnoeuropejski, prointegracyjny jazgot polityków i mediów. Czy takie zaczadzenie, zakrawające wręcz na amok, nie przypomina pewnych wydarzeń z nie tak dawnej historii?

piątek, 13 czerwca 2008

Panie Prezydencie, bądźmy drugą Irlandią!

Wszystko wskazuje na to, że Irlandczycy odrzucili w referendum traktat reformujący Wspólnotę Europejską. Traktat, przypomnijmy, będący w gruncie rzeczy mutacją odrzuconego przez m.in. Francuzów traktatu konstytucyjnego, który eurokraci postanowili wprowadzić za wszelką cenę, wbrew woli znacznej części (kto wie, czy nie większości) mieszkańców Wspólnot. W Polsce traktat, by zostać ratyfikowany, wymaga jeszcze podpisu Prezydenta... mam cichą nadzieję, że Prezydent, w geście przyjaźni względem premiera Tuska, traktatu nie podpisze, przyczyniając się do budowy w Polsce drugiej Irlandii.

Wyniki irlandzkiego referendum- jeśli się potwierdzą- niezbyt dobrze świadczą o stanie demokracji w WE. Zauważmy, że miażdżąca większość irlandzkiej sceny politycznej traktat popiera, zatem gdyby referendum się nie odbyło, Irlandia przyjęłaby traktat wbrew woli samych Irlandczyków. Zielona Wyspa jest jedynym miejscem, gdzie o ratyfikacji traktatu decydowało referendum- wszystkie inne kraje wybrały ratyfikację przez parlamenty, czasem z udziałem głowy państwa- właśnie z powodu możliwości odrzucenia traktatu w referendach, czyli z góry przyjmując możliwość działania niezgodnie z wolą obywateli.

Wnioski, jakie wysnuć można z powyższych faktów, są bardzo proste. Po pierwsze, opinia "elit" politycznych i społeczeństw bywa w kwestii traktatu diametralnie różna. Po drugie, wiele krajów które już ratyfikowały traktat, uczyniło to wbrew woli swoich obywateli, czyli z pogwałceniem zasad demokracji. Po trzecie więc, "elity" polityczne niezbyt się opinią społeczeństw przejmują- pomimo iż usta mają pełne demokratycznych frazesów. Demokracja zatem jest traktowana przez eurokratów czysto instrumentalnie, a zdanie obywateli państw zrzeszonych we Wspólnotach w gruncie rzeczy nie ma żadnego znaczenia.

Z niecierpliwością czekam na reakcje eurokratów, kiedy wyniki referendum zostaną potwierdzone. Nie ukrywam, że spodziewam się kompromitującej dla europejskich polityków krytyki Irlandii jako państwa "antyeuropejskiego" i "separatystycznego", którą to krytykę potraktuję jako ostateczne przyznanie racji eurosceptykom.

czwartek, 12 czerwca 2008

Panie premierze, jest nadzieja!

Niedaleko Florencji włoscy przyrodnicy wykryli jednorożca. Jednorożec, jak widać na załączonym obrazku, jest młody i całkiem ładny, przypominając z wyglądu sarnę. Jak wiadomo, jednorożce (tak jak i obiecane przez Słoneczko Peru i Kaszub cuda) nie występują szczególnie często, wręcz przeciwnie, pojawiają się na świecie sporadycznie- zatem manifestację bydlęcia z jednym rogiem na czubku głowy spokojnie można uznać za jasny znak, iż nawet cud Platformy jest możliwy.

Jest to teza uzasadniona tym bardziej, że jednorożca z rządem Tuska łączą także inne cechy. Ot, choćby bliskość gatunkowa z powszechnymi w rządzie jeleniami i łosiami. Poza tym, jak twierdzą naukowcy, powstanie jednorożca jest wynikiem wady genetycznej, mutacji- czyli zupełnie jak powstanie aktualnych poglądów Platformy, będących efektem mutacji poglądów wyznawanych przez tą partię przed jeszcze trzema laty. Więcej- jak twierdzi Fulvio Fraticelli, ekspert z zoo w Rzymie, miejsce, z którego wyrasta ten róg może być efektem urazu, jakiego mogła doświadczyć ta sarna. Taka zbieżność nie może być przypadkowa, wszak aktualna linia Platformy też powstała na skutek urazu- kto nie pamięta jesieni roku 2005?

Jak widać, wszystko wskazuje na to, że cud jest bliski.

środa, 11 czerwca 2008

Dokąd płynie Ponton?

Postać prezesa TVP Andrzeja Urbańskiego, przyznam szczerze, nie budzi mojej szczególnej sympatii. Urbański- na pierwszy rzut oka współpracownik braci Kaczyńskich- jest w rzeczywistości bardzo samodzielnym i skrajnie wyrachowanym graczem, posiadającym rozległe (momentami koszmarne) powiązania. Dzisiaj "Ponton" stał się bohaterem publikacji portalu "Dziennik" ze względu na spekulacje na temat możliwości wejścia postkomunisty Dubaniowskiego do zarządu TVP.

Być może moja niechęć do Urbańskiego spowodowana jest okolicznościami, jakie towarzyszyły jego obsadzeniu na stanowisku prezesa TVP. Bronisław Wildstein nadawał się na szefa publicznej telewizji jak mało kto. Nie ma sensu wychwalanie jego osoby; dość, że taki prezes gwarantował niezależność telewizji bez względu na polityczne zawieruchy. Zastąpienie Wildsteina Urbańskim było posunięciem zdecydowanie głupim, zresztą zemściło się na Jarosławie Kaczyńskim, kiedy Andrzej Urbański (wraz z całą TVP) aktywnie włączył się w kampanię wyborczą Platformy (akcja "idź na wybory") i walnie przyczynił do porażki swego protektora. Nie chcę snuć spiskowych teorii, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Andrzejem Urbańskim nie powodowała wtedy głupota.

Urbański jest bowiem człowiekiem na swój sposób niezależnym i swoją niezależność ceniącym. Oczywiście jest to niezależność inna, niż niezależność np. Wildsteina. Obrazowo porównać można te dwie postaci do pływających po morzu statków (lub, tradycyjnie "Pontona" Urbańskiego, do pontonu)- tyle, że Wildstein płynie obranym przez siebie kursem, podczas gdy Urbański dryfuje z prądami, z którymi mu akurat dryfować wygodnie.

Wydawać by się mogło, że aktualny prezes TVP, agitując w czasie kampanii wyborczej 2007 przeciw PiS podcina gałąź, na której siedzi; kojarzony mimo wszystko z partią Kaczyńskich. Z punktu widzenia PO związanie Urbańskiego jako szefa TVP z PiS jest oczywiście korzystne, pozwala bowiem na lansowanie platformerskiej wizji rządów Jarosława Kaczyńskiego; wątpliwe, by Andrzej Urbański liczył na powyborczą wdzięczność Tuska- jeśli nawet, to alternatywny scenariusz opracowany miał perfekcyjnie.

Paradoksalnie porażka wyborcza PiS okazała się dla Urbańskiego korzystna. Jarosław Kaczyński, nawet jeśli miał do swego byłego protegowanego pretensje o wsparcie wroga, nie mógł pozwolić sobie na uzewnętrznienie uczuć- on sam przestał być premierem, Urbański zaś wciąż zajmuje jedno z kluczowych stanowisk w państwie. Odrzucony przez PO znów może być wykorzystywany jako sojusznik PiS- tym razem jednak to on rozdaje karty i mimo zapędów Platformy potrafi utrzymać się na stanowisku tym bardziej, że ma pełne wsparcie PiS i prezydenta (jakikolwiek inny prezes TVP będzie oczywiście dyspozycyjny wobec PO, lepiej więc postawić na krnąbrnego, ale przez PO nielubianego Urbańskiego).

Obiektywnie patrząc, wziąwszy pod uwagę obecne warunki, trudno dostrzec lepszego niż Urbański kandydata na stanowisko prezesa TVP. Każdy wskazany przez PO będzie oczywiście prorządowy- Tusk nie pozwoli sobie na kogokolwiek niezależnego, obojętne, czy będzie to niezależność w stylu Wildsteina, czy specyficznie pojmowana niezależność typu Urbańskiego; weźmie miernego i wiernego, kierując się kryteriami analogicznymi do tych, które stosował dobierając swoich ministrów. Więcej zaś prorządowych mediów to mniej pluralizmu. Urbański, choć gra po tej samej stronie co PiS, w gruncie rzeczy nie gra z PiS w jednej drużynie. Do specyficznie pojmowanej niezależności dołożył swoistą apolityczność- w tym sensie, że nie jest zależny od żadnej siły politycznej (choć jest siła polityczna w pewnej mierze zależna od niego). Mimo wszystko wypada taką sytuację docenić, można też pośmiać się pod wąsem z sytuacji, w której rząd jest bardziej antytelewizyjny, niż telewizja antyrządowa.

Jak więc widać, zagrywki zmierzające do zainstalowania w radzie nadzorczej TVP Waldemara Dubaniowskiego (czy wcześniej wstawienie do Rady Programowej Gadzinowskiego) to zagrywki Urbańskiego, który wykorzystuje niemoc PiS do utrzymania się na stołku. Dla Prawa i Sprawiedliwości zmiana prezesa TVP byłaby równoznaczna z rozszerzeniem antyPiSowskiego jazgotu z mediów prywatnych na telewizję publiczną (czyli właściwie jazgot objąłby całą telewizję- w tym medium pluralizm zostałby ostatecznie wyeliminowany). PiS zrobi wiele, by do tego nie dopuścić- lepsza jest, jak już wspomniałem, specyficznie niezależna telewizja Urbańskiego niż kolejna tuba propagandystów Tuska.

Urbański, gracz doświadczony i bezwzględny, nie omieszkuje się tego wykorzystywać i konsekwentnie buduje swoją pozycję. Pytanie tylko, co zamierza z tak przygotowanego stanowiska osiągnąć- nie podlega wątpliwości, że jako pierwszy samowładny szef TVP ma olbrzymie pole manewru.

wtorek, 10 czerwca 2008

Artykuł Joanny Stanisławskiej- głupota, nienawiść czy manipulacja?

Na wp.pl pojawił się artykuł niejakiej Joanny Stanisławskiej dotyczący głośnej sprawy czternastolatki, która być może w wyniku gwałtu zaszła w ciążę i być może chce tą ciążę usunąć. Trudno jednoznacznie określić, bowiem relacje zmieniają się jak w kalejdoskopie. Faktem niezaprzeczalnym jest, że organizacje proaborcyjne zwietrzyły w sprawie kolejną okazję na promowanie obowiązku aborcyjnego.

Inkryminowany artykuł jest dość prymitywną agitką proaborcyjną, zawiera jednak dwa dość znamienne fragmenty. Pierwszy to wypowiedź Joanny Sochackiej, adwokata, która porównuje sprawę czternastolatki ze sprawą Alicji Tysiąc (gdyby ktoś zapomniał- to ta pani, która wyprocesowała odszkodowanie za niezamordowanie jej dziecka- w chwili ogłoszenia wyroku dziecko miało 6 lat- to się nazywa prawdziwa matczyna miłość, prawda?). Pani Sochacka twierdzi, że niewykonywanie aborcji to dla Państwa Polskiego najlepsza droga, by przegrać kolejny proces (przed jakimś fikuśnym eurotrybunałem).

Otóż nawet gdyby chodziło o przegrywanie przed tym- czy jakimkolwiek innym, nawet poważnym- trybunałem choćby i dziesięciu czy stu procesów- to jedno życie, które dzięki takiemu działaniu zostanie ocalone, jest tego warte. Być może dla ludzi nieczułych, wypranych z człowieczeństwa, porównywanie wartości życia dziecka z wartością odszkodowania (czy wątpliwą wartością symboliczną samego "wyroku") jest zasadne- ale takie porównania świadczą tylko i wyłącznie o wyzuciu z człowieczeństwa porównujących i są niedopuszczalne w cywilizowanym społeczeństwie.

Drugi istotny fragment to opinia samej autorki artykułu: "w efekcie ciągłego nękania przez działaczy organizacji pro-life dziewczyna doznała silnego krwotoku". Jestem człowiekiem spokojnym i niepoddającym się emocjom, ale przyznam, że ten kawałek mnie wkurzył. Rozważmy, jak wygląda sytuacja. Ciężarna czternastolatka, ciąża oczywiście pierwsza. Rodzina najwyraźniej patologiczna. Stresy związane z hospitalizacją. Szum medialny ("Wyborcza", "Newsweek" szczególnie). Aktywistki ruchów proaborcyjnych. Działacze organizacji pro-life. Cała masa możliwych przyczyn krwotoku, który zapewne spowodowany został zsumowaniem się wszystkich powyższych czynników ze szczególnym uwzględnieniem niedojrzałości organizmu dziewczyny. Tymczasem Stanisławska wie dobrze- krwotok spowodowało nękanie przez działaczy organizacji pro-life.

Prymitywne pojmowanie świata, nienawiść do inaczej myślących czy świadoma chęć manipulacji?

poniedziałek, 9 czerwca 2008

Wokół sceny (politycznej)

Lechowi Wałęsie nerwy puszczają na całego- jego wypowiedzi są coraz bardziej widowiskowe, wręcz niesiołowskie (że użyję neologizmu). Przy okazji były prezydent obraża przeciwników (gdzie ten oburzony wrzask salonu protestującego przeciw obniżaniu poziomu debaty publicznej?) i kompromituje się na wszelkie możliwe sposoby- choćby zapowiadając, że kto jest Bolkiem ujawni dopiero tydzień po przeczytaniu książki. Świadczy to o tym, że Wałęsa nie wie, kogo o bycie Bolkiem oskarży i nie chce, by jego wersja okazała się rażąco sprzeczna z książkową.

Cała ta sprawa byłaby zdecydowanie bardziej estetyczna, gdyby Lech Wałęsa nie wycofał w czerwcu 1992 notki z PAP; skompromitowałby się znacznie mniej, gdyby przyznał się w dowolnym momencie później. Nawet gdyby przyznał się teraz, przestałby brnąć w bagno- jakkolwiek jesteśmy już na etapie, w którym Wałęsę daleko bardziej skompromitowały ostatnie działania, niż współpraca w latach 70.

Swoją niszę ekologiczną znalazł za to i zagospodarował Mirosław Orzechowski. Zamiast miotać się pod drzwiami sceny politycznej (co ewidentnie zaszkodziło Wałęsie po 1995 roku) zdecydował się robić za narodowego trefnisia. Fizjonomia nawet pasuje, wystarczy, że były poseł LPR użyje paru mocnych barwników... Przyznam, że po porażce z Niemcami nic tak nie mogło poprawić humoru, jak propozycja Orzechowskiego, by odebrać polskie obywatelstwo dwóm czołowym niemieckim zawodnikom- Klose i Podolskiemu. Prawda, jaka słodka zemsta? I to znakomicie dobrana- zapewne bardziej utratą obywatelstwa zmartwiłby się Podolski, bowiem Klose od jakiegoś czasu jawnie sobie na swoje pochodzenie bimba, Podolski zaś usiłuje choć stwarzać pozory "rozdartego wewnętrznie" (że wychodzi to groteskowo, to inna sprawa). Kto zaś nam wbił dwa gole? Ano, Podolski właśnie- niech więc cierpi.

Oczywiście, kwestia czy występy w obcej reprezentacji nie powinny być impulsem do zrzeczenia się obywatelstwa pozostaje otwarta (chociaż pojęcie honoru stało się ostatnio trudne do pojęcia, szczególnie wśród młodych ludzi, więc raczej nie spodziewałbym się, że któryś z niemieckich asów napadu zdecyduje się na choćby jej rozważenie). Tak się jednak składa, że honoru nauczyć się nie da; zresztą nie sądzę, by o to Orzechowskiemu chodziło. Jakby nie patrzeć- Orzechowski jest niezastąpiony. Ciekawe, co wymyśli na otarcie łez po meczu z Austrią?

Ja osobiście mam nadzieję, że będzie musiał zaczekać na Chorwację... Tak się jednak składa, że przeważnie jestem hurraoptymistą.

piątek, 6 czerwca 2008

Proszę nie majstrować przy "Nowym Państwie"

Jak pisze na swoim blogu Artur Bazak, wydające "Gazetę Polską" Niezależne Wydawnictwo Polskie przejęło "Nowe Państwo", ewidentnie najwartościowsze pismo o tematyce kulturalno-społecznej na naszym rynku medialnym. Samo przejęcie przez prężne NWP, wydawać by się mogło, jest dla nie najlepiej się sprzedającego "Nowego Państwa" błogosławieństwem, być może nawet ratunkiem przed upadkiem (jakkolwiek ostatnio popularność periodyku chyba wzrosła). Niestety, Niezależne Wydawnictwo Polskie przesadziło cokolwiek jeśli chodzi o ingerencję w swój nowy nabytek i odwołało ze stanowiska redaktora naczelnego "NP" Michała Szułdrzyńskiego, w zamian nominując dotychczasową wicenaczelną z "GP" Katarzynę Hejke.

Nie chciałbym zostać źle zrozumiany- cenię zarówno "Nowe Państwo", które jest najlepszym, co można nabyć w "Empiku", jak "Gazetę Polską", pismo społeczno-publicystyczne, bezpośrednio reagujące na aktualne wydarzenia i (w przeciwieństwie do inicjatyw lewicowych, jak "Polityka", czy centrowych- "Wprost") potrafiące zachować przy tym kulturę przekazu czy "Niezależną Gazetę Polską", szczególnie zasłużoną, wg mnie, dzięki cyklowi artykułów o mniej znanych wybitnych postaciach naszej kultury. Tak się jednak składa, że każde z tych pism lubię za coś innego. W szczególności- "Nowe Państwo" bardzo lubię takie właśnie, jakie teraz jest, z wysokim poziomem debaty, poważnymi poruszanymi tematami, wyjątkową dbałością o takie "detale" jak stylistyka i, przede wszystkim, za zdrowy dystans do aktualnie dziejących się wydarzeń. Czytając "NP" odpoczywam od bieżączki, którą inne pisma o podobnych zainteresowaniach starają się postawić w centrum, jakby to właśnie od właśnie wypowiedzianych słów Kaczyńskiego czy Tuska wszystko zależało. "Nowe Państwo" to chłodny rozsądek, trzeźwa ocena- wręcz urealnienie stwierdzenia "znajmy miarę rzeczy".

O ile więc nie odmawiam Katarzynie Hejke profesjonalizmu w zarządzaniu gazetą (zresztą, jako wicenaczelnej "GaPola" nie można jej nic zarzucić), to pozwalam sobie wyrazić bardzo dużą wątpliwość, czy będzie ona dobrym naczelnym ww "NP". "Gazeta Polska" jest mimo wszystko pismem zupełnie innym- zaangażowanym w sprawy bieżące, znacznie bardziej dynamicznym, bliższym polityki; zarządzanie oboma tymi podmiotami musi uwzględniać ich odmienne charaktery. Tego, obawiam się, pani Hejke nie będzie w stanie "przeskoczyć". Być może kilka lat pracy w "NP" pozwoliłoby jej "przesiąknąć" atmosferą tego pisma, jednak przejście tam z dnia na dzień może tylko "Nowemu Państwu" zaszkodzić, nazbyt wplątać w sprawy bieżące, zmieszać z polityką- co przy dotychczasowym charakterze "NP" jest równoznaczne ze zmieszaniem z tym, co w polityce najgorsze. Tym bardziej, że Michał Szułdrzyński sprawdza się na swoim stanowisku więcej niż dobrze i pod jego rządami pismo nie tylko nie straciło swych walorów, ale zaczęło zdradzać tendencję do pewnych pozytywnych zmian- a jak trudno jest ulepszyć coś, co już jest znakomite, nie trzeba tłumaczyć. Michałowi Szułdrzyńskiemu ta sztuka się udawała- jego osoba jest dla "Nowego Państwa"- nie waham się tego powiedzieć- nieodzowna i mam nadzieję, że szefowie NWP to zrozumieją.

Nowe Państwo to najwyższa marka, która swoją wartość zawdzięcza przede wszystkim świetnemu, niezależnemu zespołowi redakcyjnemu. Narzucanie redakcji "NP" czegokolwiek- szczególnie w sytuacji, kiedy do dotychczasowych jej działań nnie ma żadnych zastrzeżeń- doprowadzić może co najwyżej do zniszczenia zespołu i odejścia dziennikarzy i współpracowników.

A to, nie oszukujmy się, doprowadzi do tego, że z "Nowego Państwa" pozostanie tylko nazwa. Nie chciałbym, bardzo bym nie chciał, żeby do tego doszło.

DODATEK: Paweł Paliwoda na swoim blogu stwierdził, że M. Szułdrzyński dostał wymówienie jeszcze od poprzedniego wydawcy (Srebrnej), a NWP zaproponowało mu stanowisko wicenaczelnego. Jeśli tak jest, oczywiście stawia to NWP w znacznie lepszym świetle, nie zmienia jednak faktu, iż naczelnym powinien zostać ktoś ze starego zespołu, najlepiej Szułdrzyński z tego prostego powodu, że się nadaje.

DODATEK2: Tomasz Sakiewicz (chyba najlepiej poinformowany): NWP wydawca Gazety Polskiej nie przejmował, nie kupował, nie współpracuje z Nowym Państwem. Nowe Państwo jest własnościa spółki Srebrna i takową pozostaje. Nie mogliśmy więc nikogo zwolnić, czy zatrudnić.

czwartek, 5 czerwca 2008

Lechowe spotkania kabaretowe

Abstrahując od tego, czy Lech Kaczyński powinien wypowiadać się nt. współpracy Wałęsy z SB przed publikacją mówiącej o tej współpracy książki (to niezbyt ostrożne zachowanie jest jednak w znacznej mierze usprawiedliwione barbarzyńskimi atakami na prof. Zybertowicza i autorów książki) trudno nie zauważyć kompletnej śmieszności dzisiejszej reakcji Wałęsy na słowa prezydenta. Jak twierdzi domniemany Bolek:

W obliczu faktów, prawa i pozycji już to samo powinno być powodem do prawnego w trybie natychmiastowym usunięty z urzędu.

Straszne? Nie, już nie. Śmieszne. Tym bardziej, że wypowiedź Wałęsy kończy się słowami:

Czy z takimi ludźmi, często zastępcami, z takim ładunkiem zawiści, zazdrości, głupoty mogłem osiągnąć więcej ?

Które oprócz tego, że zdradzają znaczne podenerwowanie (już wielokrotnie twierdziłem, że niewinny, nawet jeśli się tłumaczy, to raczej nie histerycznie) są słowami ewidentnie fałszywymi i podszytymi dzisiejszymi osobistymi animozjami Wałęsy. Jest sprawą oczywistą, że miażdżąca większość szeroko pojętej prawicy (praktycznie wszyscy oprócz środowiska UPR) była ślepo zapatrzona w wałęsowską legendę mniej więcej do czasu odwołania rządu Olszewskiego.

Problemem Lecha Wałęsy nie jest kilka lat współpracy z SB czy wynikające z niej "wzmacnianie lewej nogi" za czasów jego prezydentury. Tym, co najbardziej kompromituje byłego prezydenta, jest megalomania, a przede wszystkim zupełne zanegowanie roli innych Solidarnościowców, walczących z czerwoną zarazą w latach 80, ze szczególnym uwzględnieniem tych opozycjonistów, którzy później znaleźli się w innych niż Wałęsa obozach.

Wszystkiemu zapewne winien jest nieprawidłowy rozwój naszego systemu politycznego. Przypomnijmy- Wałęsa wymarzył sobie demokrację... a tu każdy gada co chce.

poniedziałek, 2 czerwca 2008

Nocna hańba

16 lat temu przeprowadzono barbarzyńską akcję. Rząd Jana Olszewskiego został obalony w ciągu jednej nocy, na skutek ujawnienia (do czego zobowiązywała go przyjęta przez Sejm uchwała) listy tajnych współpracowników komunistycznych służb opresji, licznie obsadzonych na stanowiskach w Parlamencie, ministerstwach i Pałacu Prezydenckim. W tym gwałcie na rządzie i Parlamencie udział brali m.in. Lech Wałęsa (znajdujący się wśród ujawnionych przez rząd tajnych współpracowników SB) i Donald Tusk, współdziałając z komunistami z PZPR (wtedy już SLD) i ZSL (wtedy już PSL). W wyniku prac ówczesnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ujawniono, iż Sejm i Senat naszpikowane były agentami komunistycznych służb, na których wpływać (np. poprzez szantaż) mogli ludzie mający dostęp do tajnych archiwów SB- czyli oficerowie SB oraz członkowie kierownictwa PZPR. Dzięki "nocnej zmianie" realna władza pozostała w rękach komunistów praktycznie do roku 2005 (lata 1997-2001 były tylko w niewielkim stopniu okresem rządów ludzi "Solidarności"- o zachowanie status quo skutecznie dbał prezydent Kwaśniewski i koalicyjna Unia Wolności.

Obalenie rządu Jana Olszewskiego uniemożliwiło budowę zdrowego systemu politycznego w Polsce i jest przyczyną miażdżącej większości patologii, z którymi wciąż (w przeciwieństwie do państw, które lustrację przeprowadziły) się borykamy.

Plakat Walesa2

niedziela, 1 czerwca 2008

Po co reanimować komunę?

Medialna otoczka wyborów szefa SLD jest czymś, czego żadną miarą nie można racjonalnie uzasadnić. Oto szczęśliwie dogorywająca partia komunistyczna (owszem- rządząca krajem przez 40 lat bez przerwy, później zaś pod zmienioną nazwą, do władzy powracająca, ale w obecnej chwili legitymująca się poparciem charakteryzującym raczej partie kanapowe) wybiera swojego zapewne ostatniego szefa. Sprawa faktycznie, dość istotna, ale raczej z kronikarskiego punktu widzenia; media tymczasem robią z niej główne wydarzenie weekendu.

SLD należy do kilku partii w Polsce- obok PSL, SdPl, UP, Samoobrony i (dzięki koalicji LiD) Partii Demokratycznej, nad którymi powinniśmy litościwie spuścić zasłonę milczenia. Te wywodzące się z PZPR/ZSL partie, w szczególności zaś właśnie SLD i PSL, które w istocie są PZPRem i ZSLem (zmieniła się tylko nazwa- pozostała ciągłość strukturalna i majątkowa) to uosobienie patologii polskiego systemu politycznego, zaś ich agonia jest nadzieją na tego systemu uzdrowienie. Ponieważ- przynajmniej w teorii- panuje w naszym kraju wolność zrzeszania się i wolność poglądów, nawet ludzie systemu totalitarnego mają prawo tworzyć swoje stronnictwa i głosić swoje poglądy. Nikt nie zamierza im tego odebrać (choć oni robili to przez 40 lat PRLu)- nie rozumiem jednak, jaki sens jest w usilnym lansowaniu ich chorych struktur. Owszem, informacja o wyborach i ich wynikach powinna się znaleźć w mediach, ale znajmy miarę rzeczy- nawet gdyby chodziło o wybory szefa normalnej (nie mającej totalitarnych konotacji) kanapowej partii, nie można z tego robić wydarzenia miesiąca. W sytuacji, kiedy mamy do czynienia ze znajdującym się w stanie agonii tworem, nie legitymującym się żadnymi związkami z polityczną normalnością, próby reanimacji są zwyczajnie niesmaczne.