sobota, 14 czerwca 2008

Ze mnie to chyba jakiś prorok będzie...

Moją poprzednią notkę zakończyłem takim akapitem: Z niecierpliwością czekam na reakcje eurokratów, kiedy wyniki referendum zostaną potwierdzone. Nie ukrywam, że spodziewam się kompromitującej dla europejskich polityków krytyki Irlandii jako państwa "antyeuropejskiego" i "separatystycznego", którą to krytykę potraktuję jako ostateczne przyznanie racji eurosceptykom.

Dzień wczorajszy jeszcze się nie zakończył, kiedy padły pierwsze propozycje, w których rozważano możliwość zignorowanie demokratycznego wyboru Irlandczyków. Żeby daleko nie szukać, premier Tusk (oficjalnie zwolennik demokracji) stwierdził, że "irlandzkie referendum w sprawie traktatu lizbońskiego- nawet jeśli Irlandczycy zagłosują na "nie"- nie dyskwalifikuje samego Traktatu, a UE będzie szukać sposobu na wprowadzenie go w życie". Oczywiście, Tusk niezbyt liczy się w skali europejskiej, bo choć rządzi w jednym z większych krajów WE, to wiadomo, że zrobi wszystko dla "jak najlepszej integracji", czyli de facto, sam ograniczywszy sobie pole manewru, nie jest poważnym graczem- z tego jednak właśnie powodu można spodziewać się, że jego głos jest emanacją opinii obowiązującej w Berlinie czy Paryżu. Potwierdzeniem podobnego podejścia Francuzów (oficjalnie czołowych demokratów świata) jest wypowiedź ich sekretarza stanu ds. europejskich, Jouveta: "Najważniejsze to kontynuować proces ratyfikacji w pozostałych europejskich krajach i zobaczyć, jakie rozwiązania możemy znaleźć z Irlandczykami". Ten sam polityk posunął się nawet do groźby izolacji Irlandii w WE, twierdząc, iż "Nie możemy wyrzucić z Europy kraju, który w niej był przez 35 lat. Ale możemy ustalić z Irlandią specyficzne formy współpracy".

Wypowiedzią, która najlepiej pokazuje podejście eurokratów do demokracji, jest jednak kwestia wypowiedziana przez ich wielkiego bonza, Barroso: "Traktat nie jest martwy! Wynik irlandzkiego referendum nie rozwiązuje przecież problemów Europy", poparte we wspólnym oświadczeniu przez Angelę Merkel i Nicolasa Sarkozy'ego (jak widać, w kluczowych sprawach Paryż i Berlin potrafią zewrzeć szeregi): "Żałujemy wyniku irlandzkiego referendum, ale proces ratyfikacji traktatu w Europie musi iść do przodu". Merkel i Sarkozy "żałują" wyników demokratycznego referendum i zapowiadają ich zignorowanie (chociaż pierwotnie zakładano, że wystarczy brak zgody jednego kraju, by traktat wylądował na śmietniku... ktoś uwierzył w kłamstwa eurokratów?). Jeśli ktoś uważa, że moje wnioski idą zbyt daleko, proszę dyskutować z premierem Belgii, którego wypowiedź "Trzeba zachować spokój, ale Unia nie stanie się zakładnikiem Irlandii!" potwierdza je w całej rozciągłości.

Prostą drogę WE do dyktatury popierają także europejskie media. Przytoczę tylko kilka tytułów za onetem: "Irlandia szokuje Europę", "Europejski koszmar", "Irlandzki skandal"- to prasa niemiecka. Wynik demokratycznego głosowania to skandal... ciekawe podejście. "Frankfurter Allgemeine Zeitung" posuwa się nawet do wprost sugerującego mniejsze prawa niektórych krajów stwierdzenia, iż "mało który kraj skorzystał na członkostwie w Unii w takim stopniu jak Irlandia". W domyśle zatem- zapłaciliśmy wam, więc powinniście siedzieć cicho i realizować nasze plany. Pozytywnie na tym rozhisteryzowanym tle wyróżnia się "Die Welt", zauważający iż Unia "potrzebuje debaty na temat nowych podstaw egzystencji".

Głosy gazet francuskich nie odbiegają zbytnio od opinii swoich wschodnich sąsiadów. "Le Figaro" twierdzi, że "na szczęście Irlandia jest jedynym krajem, którego Konstytucja nakazuje zorganizowanie referendum w sprawie każdego traktatu" i posuwa się do propozycji, by Irlandczycy ponownie głosowali nad tekstem traktatu, do którego wprowadzono by "mało istotne poprawki, odpowiadające na ich zastrzeżenia".

Europejscy politycy (podobnie jak większość europejskich mediów) zgodnie z przewidywaniami skompromitowali ostatecznie proponowaną przez siebie wizję "integracji europejskiej" pokazując instrumentalne traktowanie ludzi i idei, które sami głoszą. Dowiedli, iż jednoczenie Europy to deptanie praw jej mieszkańców i pokazywanie im ich miejsca w szeregu posłusznych wykonywaczy poleceń jakiegoś wąskiego gremium czerpiącego ze swej (zgoła niedemokratycznej) władzy określone korzyści (vide: Gerhard Schroeder zasiadający w radzie nadzorczej konsorcjum gazociągu północnego w zamian za doprowadzenie do jego budowy w czasach, gdy był kanclerzem Niemiec).

Twarz, jaką zaprezentowały WE przy okazji irlandzkiego referendum jest więc zdecydowanie odpychająca i powinna zmusić do zastanowienia, czy na pewno chcemy w przedsięwzięciu pod tytułem "integracja" uczestniczyć. Oczywiście nie zmusi, ponieważ większość mieszkańców WE dawno już przestało się nad tego typu sprawami zastanawiać, przyjmując za swoje poglądy ogólnoeuropejski, prointegracyjny jazgot polityków i mediów. Czy takie zaczadzenie, zakrawające wręcz na amok, nie przypomina pewnych wydarzeń z nie tak dawnej historii?

Brak komentarzy: