piątek, 30 maja 2008

Czy Platforma będzie rządzić wiecznie? Część 2: Szum. Śpiący elektorat.

Jak łatwo wyczytać z ostatnich sondaży, poparcie dla PO spada. Jeszcze kilka tygodni temu podchodzące pod 60% ograniczyło się teraz do 40-45%. Wszyscy (prawie wszyscy) węszą dalszy spadek poparcia partii Schetyny, zachodzące zjawiska różnie jednak tłumacząc. Racji nie mają oczywiście ci, którzy przyczyn spadku popularności PO dopatrują się w braku jakichkolwiek efektów pracy rządu- o tym, że efektów nie ma, przeciętny ankietowany nie wie, zaś domyślać się nie może, ponieważ warunki życia w ciągu ostatniego półrocza pozostają na (jak na Polskę) wysokim, osiągniętym przez poprzedni rząd poziomie. Dopiero rosnące ceny benzyny mogą- choć nie muszą- wzbudzić wśród elektoratu refleksję skłaniającą do skonfrontowania wyborczych obietnic z rzeczywistością. Powód spadku notowań jest prozaiczny- powoli, pomimo nadmuchiwania przez reżymowe media prywatne*, opada powyborczy entuzjazm. Ludzie zwyczajnie przestają interesować się polityką, która w okresie pomiędzy igrzyskami (elekcjami) robi się dość nudna. Obserwowany spadek poparcia jest tylko i wyłącznie korektą, która doprowadzi słupki Platformy (reszty partii, choć w mniejszym stopniu, także) do rzeczywistego poziomu, wynoszącego około 25% (wszystko, co ta partia zdobywa ponad tą liczbę, to głosy uzyskiwane dzięki, najogólniej biorąc, grze na emocjach; w zeszłych wyborach na przykład dzięki przekonaniu ludzi, że Kaczyńscy są "be").

W jednym z ostatnich wywiadów Rafał Ziemkiewicz stwierdził, że tak naprawdę PiS nie zostało pokonane przez PO, ale przez koalicję medialną, którą Ziemkiewicz nazywa "Orkiestrą". To ze strony Ziemkiewicza wyjątkowa uprzejmość; mimo wszystko ucieszyłem się, przeczytawszy wywiad, ponieważ "Orkiestra" Ziemkiewicza podobna jest w tym punkcie do "szumu" (pojęcia tego używaliśmy w czasie dyskusji z MSem na forum IVRP.pl dla scharakteryzowania zachowania większości polskich mediów w okresie przedwyborczym). Co prawda analogie szybko się kończą- Ziemkiewicz traktuje "Orkiestrę" jak w miarę samodzielny, decydujący w swoich ruchach organizm, podczas gdy "szum" wywoływany jest w określonym celu i żadnej samodzielności za sobą nie niesie- jednak cieszy fakt, iż upowszechnia się patrzenie na grupę mediów przez pryzmat ośrodka politycznego.

Nasz "szum", choć częściowo samodzielny (np. pożyteczni idioci), jest w gruncie rzeczy hałasem tworzonym i wykorzystywanym do negatywnego wpływania na opinię publiczną. Negatywnego, ponieważ- jak można było zauważyć przed wyborami- szum nie miał za główny cel promocji, ale obrzydzenie poprzez skojarzenie kogoś (głównie PiS) ze sobą. Inaczej mówiąc- wokół przeciwników politycznych należące do przeciwnego obozu media tworzyły szum o szczególnym natężeniu; jego treść nie była istotna, jeśli tylko brzmiała nieprzyjemnie i odpowiednio skutecznie męczyła i zniechęcała do ofiary. "Szum" jest bronią skuteczną głównie dzięki temu podziałowi sceny politycznej na PO i PiS, wskutek czego wszystkie czynniki uderzające w jedną z tych partii automatycznie działają w interesie drugiej.

Dzięki temu właśnie przegrywająca przez całą kampanię w sondażach PO w ciągu dwóch-trzech ostatnich tygodni kampanii była w stanie odrobić stratę do PiS i zyskać całkiem dużą przewagę w ostatecznym wyniku. Prosty mechanizm- atakowane ze wszystkich stron PiS stanowiło centrum kampanii wyborczej całymi tygodniami; potrafiło zebrać elektorat (wynik osiągnięty przez tę partię mimo wszystko był całkiem niezły), jednak "szum" rozlegający się wokół tej partii skutecznie potęgował niechęć wśród ludzi zwykle niegłosujących i niezdecydowanych. PiS było postrzegane jako partia męcząca, o której wciąż rozmawia się na nieprzyjemne tematy. Ta niechętna część społeczeństwa, zmanipulowana szumem, nadawała się do zagospodarowania; myślę, że gdyby np. koalicja czerwonych w porę zorientowała się, co jest grane i mocno uderzyła w struny, na których zagrała nieznacznie później Platforma (kampania miłości i drugiej Irlandii) wyniki wyborów mogłyby być zupełnie inne.

Wyżej opisany sposób zdobywania elektoratu sprzyja osiąganiu wysokich słupków, nie sprzyja jednak trwałemu ich utrzymaniu. W tej chwili obserwujemy odpływ zapadających powoli w międzyelekcyjny sen wyborców PO, być może podświadomie rozczarowanych faktem, iż uciążliwy szum, wbrew zapowiedziom PO, nie zanikł wraz z klęską PiS; zaniknąć oczywiście nie mógł, bowiem duszna atmosfera wokół przeciwników jest składającemu się z Platformy, mediów i kół biznesowych obozowi politycznemu bardzo na rękę. Poparcie partii rządzącej spada, lecz poparcie dla innych ugrupowań nie rośnie. Dzięki szumowi utrzymuje się wrażenie "złego PiS"; w odpowiednim momencie PO znów wyskoczy z "Irlandią" i słupki podskoczą.

Bo manipulowanie szumem to sugerowanie, iż szum ucichnie- ludzie zaś zawsze mają nadzieję, że w końcu będą mieli święty spokój.

__________________________________________________

*Właśnie, sprawdzając tekst, dostrzegłem piękno sformułowania.

Klaps

Donald Tusk oświadczył, że Platforma pracuje nad wprowadzeniem całkowitego zakazu bicia dzieci (źródło). Jeśli zakaz zostanie wprowadzony, będzie jednym z najbrutalniejszych gwałtów na prywatności od wielu lat.

Znęcanie się nad dziećmi bezdyskusyjnie jest poważnym problemem. Niekoniecznie trzeba powoływać się na przypadki, kiedy dzieci giną na skutek zadawanych przez zwyrodniałych rodziców (zwykle nie tyle zresztą rodziców, co ich aktualnych partnerów) obrażeń. Wiele dzieci bitych jest z błahych powodów lub niewspółmiernie do popełnionych (lub wydumanych) win. Nikt, powtarzam, nikt przy zdrowych zmysłach nie zaprzecza, że problem istnieje, jednak rozwiązywanie go przez wprowadzanie absolutnego zakazu bicia z jednej strony w żadnym wypadku nie zapobiegnie prawdziwej, groźnej dla dzieci przemocy (uderzy tylko w normalne rodziny, w których znakomitej większości stosowane są kary cielesne i które w żadnym wypadku nie mogą być uznane za patologiczne) z drugiej zaś strony da państwu niebezpieczne narzędzie, pozwalające na inwigilację i wpływ na praktycznie każdego posiadającego rodzinę człowieka.

Premier słusznie (tak, czasem mu się zdarza) zauważył, że bicie dzieci świadczy o bezradności rodziców. Owszem, rodzice którzy potrafią dziecko wychować, zwykle nie muszą uciekać się do kar cielesnych*. Bicie świadczy o porażce wychowawczej, o nieumiejętności innego wyjścia z sytuacji. Jednak nie samo bicie jest porażką, ale fakt, że rodzic nie miał innego wyjścia, niż odwołać się do kary cielesnej. W taiej sytuacji kara fizyczna może okazać się jedynym sposobem na zapobiegnięcie jeszcze większej porażce. Jeśli rodzic nie potrafi inaczej zapobiec np. przemocy, jakiej dziecko dopuszcza się wobec rówieśników, lepszym wyjściem jest kara cielesna niż wychowywanie potencjalnego bandyty; jeśli dziecko pije alkohol, lepiej żeby dostało lanie, zanim wpadnie w nałóg, jeśli podkrada pieniądze z rodzicielskiego portfela, lepszym dla niego wyjściem jest dostać w skórę, niż iść do domu poprawczego za następujące zwykle z czasem inne kradzieże- i tak dalej. Jeśli rodzic nie potrafi poradzić sobie inaczej, lepiej, by poradził sobie rózgą- alternatywy bowiem zawsze są opłakane (czy to opisane powyżej przykłady, czy rozbicie rodziny na skutek "opiekuńczości" wykazywanej przez aparat państwowy).

Nie wszyscy rodzice- wręcz przeciwnie, bardzo nieliczni- potrafią tak wychować dziecko, by porażkom zapobiec. Niektórym brakuje dojrzałości (sami są dziećmi) innym konsekwencji (tygodniowe kary kończą się po godzinie) jeszcze innym czasu, który poświęcają na zapewnienie rodzinom bytu materialnego. Przyczyny są różne. Na ich końcu jest, jak powiedział premier, bezradność- problem w tym, że jeśli nie zapobiegnie się tej bezradności, skutki mogą być opłakane. Czasem jedynym wyjściem jest klaps.

Niezwykle istotny jest przy tym wszystkim fakt, iż przemoc "wychowawcza" (czyli klapsy wynikające z porażek wychowawczych, klapsy będące karami za realne przewiny) praktycznie nigdy nie prowadzi do poważnych obrażeń czy śmierci dziecka; co najwyżej zostawia ślady w postaci czerwonych pasków na służących do siadania okolicach ciała. Prawdziwym problemem jest przemoc wynikająca z agresji wykazywanej przez niektórych rodziców, głównie (choć nie tylko) pod wpływem alkoholu. Przemoc taka obecna jest w znikomym odsetku rodzin, jest za to dużym problemem ze względu na szkody, jakie czyni swoim ofiarom. Całkowity zakaz bicia dzieci nie jest w żadnym wypadku na taką przemoc ukierunkowany; z punktu widzenia tego typu ustawy podobnie traktowany będzie ojciec, który po ciężkim dniu wróci do domu i ukarze dziecko za grzebanie w jego portfelu, jak alkoholik, bijący dzieciaka po pijanemu bez żadnego powodu czy sadysta czerpiący z podobnych praktyk przyjemność. Ponieważ zaś ojców po ciężkim dniu pracy jest znacznie więcej niż alkoholików i sadystów, to właśnie wobec nich najczęściej działać będzie ustawa.

Niestety, nie to jest największym zagrożeniem płynącym ze strony zapowiadanej przez Tuska regulacji. Całkowity zakaz bicia dzieci jest, wobec powszechności posiadania potomstwa i wyjątkowej pozycji rodziny bardzo poważnym zagrożeniem dla wolności obywatelskich, daje bowiem państwu możliwość ingerowania w najbardziej prywatną sferę każdego, kogo ktoś podejrzewa (lub pomówi) o danie dziecku klapsa. Czyli, nie oszukujmy się, każdego kto posiada rodzinę- każde dziecko przecież czasem płacze (to już nasuwa podejrzenie, ze zostało uderzone), każde może mieć na ciele siniaka czy otarcie (cóż z tego, że są to obrażenia wśród dzieci powszechne z oczywistych względów). Zakaz zapowiadany przez Tuska daje państwu potężne narzędzie, którego bardzo łatwo nadużywać- jeśli nawet przyjąć, że samo nie jest nadużyciem. Można wykorzystywać go w walce politycznej, można za jego pomocą szantażować niewygodnych biznesmenów, można użyć do kompromitowania niewygodnych dla jakichś środowisk osób (wyprowadzenie w kajdankach w świetle kamer jest bardzo widowiskowe, a i grzywna "za znęcanie się nad dziećmi" da się medialnie wykorzystać) bliżej zaś zwykłego człowieka- pozwala na znaczne rozszerzenie bezkarnej urzędniczej samowoli, wymuszanie łapówek etc.

Całkowity zakaz używania kar cielesnych jest w rzeczywistości próbą ominięcia problemu przemocy w rodzinie, próbą zamiecenia pod dywan sprawy, która powinna zostać rzetelnie rozwiązana. Problem w tym, że nie da jej się zapobiec jednym zakazem- potrzebna jest m.in. zmiana mentalności ludzi, którzy nie reagują na ewidentne przejawy przemocy w swoim otoczeniu (odbudowa więzi społecznych) czy zwalczanie promujących agresję treści już wśród dzieci (chodzi oczywiście kreskówki, gry komputerowe, militarne zabawki- niestety, za takimi treściami stoi kapitał, któremu rząd podpadać nie chce...). Powyższe dwie pożądane zmiany nie wyczerpują oczywiście listy działań, które należy podjąć, a które z jakichś względów są są mniej niż napisanie i przegłosowanie ustawy wygodne.

_________________________________________________

*Wiem to, moi nie musieli. Wiem też, ile czasu na moje i mojego rodzeństwa wychowanie poświęcali; matka po moim urodzeniu zrezygnowała z pracy, ojciec poza pracą miał tylko rodzinę. Moim rodzicom udało się wychować trójkę dzieci bez kar cielesnych, jakkolwiek co poniektóre konflikty pomiędzy mną a siostrą i bratem wybuchające niewątpliwie na taką karę zasługiwały i sądzę, że gdyby parę razy dostał w skórę, byłbym znacznie lepszym człowiekiem...
No i zapewne lepiej wspominałbym moją osiemnastkę, gdybym wcześniej wiedział, co to znaczy dostać pasem ;)

Pisząc powyższą notkę opierałem się m.in. na dyskusji, która odbyła się na forum www.IVRP.pl- dziękuję jej uczestnikom za wyrażone opinie.

poniedziałek, 26 maja 2008

Naciski

Sprawa eksperta komisji ds. nacisków, byłego pracownika SB Jerzego Stachowicza, znana jest dość powszechnie. Co prawda niechętnie uwypukla się te jej aspekty, które kompromitują Andrzeja Czumę w roli przewodniczącego komisji, jednak nawet najzagorzalszym zwolennikom PO trudno twierdzić, że ich partia odniosła w sprowokowanym przez Widackiego starciu świetne zwycięstwo.

Dzisiaj miał miejsce bardzo ciekawy i bardzo znamienny epizod, potwierdzający pojawiające się tu i ówdzie tezy o nieprzewidzianych prawem powiązaniach rządu i służb specjalnych. Oto posłowie PiS zasiadający w komisji poprosili o wyjaśnienia w sprawie Stachowicza. Kandydaturę tego eksperta zgłaszał Jan Widacki, szerzej znany jako adwokat ludzi lewicy i powiązanego z nią biznesu (Kulczyk); posłowie PiS mają solidne podstawy (wypowiedzi samego Widackiego) by sądzić, iż kandydaturę rekomendowała ABW. Niestety, na wyjaśnienie sprawy nie zgodził się przewodniczący Czuma. Decyzję swoją uzasadnił faktem, iż Stachowicz zrezygnował, więc sprawa jest zamknięta.

Decyzja Andrzeja Czumy jest absolutnym kuriozum. Kwestia, czy ABW wpływa na posłów komisji ds. nacisków na specsłużby jest kluczowa dla pracy komisji. O czym świadczy fakt, że PO- podejrzewająca PiS o nielegalne wpływy na służby- nie chce dopuścić do wyjaśnienia podejrzeń o takie same powiązania sprzymierzonych posłów obecnej kadencji? Spójrzmy, z jaką sytuacją być może mamy do czynienia: komisja powiązana co najmniej personalnie z służbami bada, czy polityczni przeciwnicy aktualnego rządu pozaprawnie wpływali na służby- jest to wydawanie sądu we własnej sprawie i ewidentny przykład totalitarnych skłonności rządu. To, że rekomendowany przez ABW ekspert zrezygnował, nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Sprawa musi być wyjaśniona, bo jeśli komisja faktycznie ma powiązania z ABW, przekreśla to sens jej istnienia.

Są dwa możliwe powody podjęcia przez Andrzeja Czumę decyzji o zamieceniu sprawy Stachowicza pod dywan. Albo przewodniczący rzeczywiście zupełnie nie nadaje się na piastowane przez siebie stanowisko, nie orientuje się w materii, którą komisja ma się zajmować i jest, mówiąc delikatnie, niezbyt bystry- albo niechęć do rozjaśnienia sprawy ma inne podłoże, opierając się na pozaprawnych działaniach na linii rząd-służby (i wtedy na stanowisko przewodniczącego komisji nie nadaje się żaden z posłów koalicji; w każdym razie, nadmienię na marginesie, wniosek o odwołanie Czumy jest w pełni uzasadniony).

Jeśli prawdziwa jest pierwsza możliwość, wypada tylko współczuć Platformie poziomu prezentowanego przez jej posłów. Druga możliwość (w świetle ostatnich wydarzeń wokół pracowników komisji weryfikacyjnej bardziej prawdopodobna)- lewe powiązania rząd-służby jest bardzo niepokojąca; nawet bardziej niż sama rekomendacja (powiązania Widackiego z różnymi prominentnymi postaciami III RP wszak zobowiązują) niepokojąca jest reakcja posła Czumy. Problem bowiem sprowadza się wtedy do pytania, dlaczego Platforma nie chce wyjaśnienia tej sp

sobota, 24 maja 2008

Platforma ma nowego Palikota

Sprawa Kazimierza Marcinkiewicza, który w wywiadzie dla "Dziennika" wyznał, iż posiadł informację, jakoby prezydent (wówczas) elekt Lech Kaczyński wydał polecenie podsłuchiwania go, premiera (wówczas) RP, komentowana jest niezwykle ciekawie, nie dostrzegłem jednak wśród komentarzy dość istotnego i, wydawałoby się, oczywistego aspektu. Co za tym idzie, nie dostrzegłem też jednej z najważniejszych postaci ostatnich miesięcy- Janusza Palikota.

Oczywiście inne potencjalne czynniki, które mogły spowodować wyznanie byłego premiera na pewno mają swój znaczny w genezie dzisiejszej sensacji udział- trudno wszak przypuszczać, by Marcinkiewicz zapomniał o dosyć, przyznajmy, instrumentalnym potraktowaniu przez włodarzy PiS w lecie 2006 czy- w szczególności- nieprzedłużeniu mu rekomendacji na wygodne, intratne i niezbyt odpowiedzialne (czyli, krótko mówiąc, wymarzone) londyńskie stanowisko w EBOiR. Chęć zemsty na pewno walnie przyczyniła się do opublikowania dzisiejszych sensacji, jednak trudno zignorować inne, co do skutków powiązane z dziennikową publikacją wydarzenie.

Termin publikacji drugiej sensacji drugiej tegorocznej majówki nie wynika bowiem z dawnych i niedawnych żalów Marcinkiewicza, nie wynika nawet z przypadającego właśnie półmetka pierwszej kadencji prezydenta. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że Platforma, a Donald Tusk w szczególności, ostrzy sobie zęby na urząd prezydenta i w celu jego zdobycia prowadzi tyleż dalekosiężną i całkiem rozsądną, co brudną grę. Co prawda do elekcji jeszcze 2,5 roku, jednak przygotowanie gruntu ma swoje znaczenie.

Pierwsze ataki- niesnaski na linii premier-prezydent, przedstawiane (zupełnie niesłusznie) jako zawinione przez Lecha Kaczyńskiego były niejako badaniem opinii publicznej- jak daleko w chamskich zagrywkach wobec prezydenta można się posunąć? Można było daleko, Platforma uruchomiła więc posła Palikota, którego działalność w ostatnich miesiącach przyprawiała o mdłości co wrażliwszych i powodowała uśmiech politowania u bardziej zorientowanych. Misją Palikota było właśnie zepsucie powietrza, wytworzenie może nie duchoty, ale pewnego, przepraszam za określenie, "smrodku" wokół Głowy Państwa. Osoby zorientowane (chociaż w niewielkim stopniu) w polityce oczywiście na takie zagrywki się nie nabierają, jednak większość elektoratu, delikatnie mówiąc, polityką interesuje się średnio, głosując raczej na urodę i spoty wyborcze (to ta część, która wciąż utrzymuje, że "Kaczory to faszyści").

Poseł Palikot swoją misję wypełnił, jej przedłużanie mogłoby doprowadzić do następstw przeciwnych niż oczekiwane- popadł więc w "niełaskę" włodarzy PO (niepochwalających w żadnym stopniu jego wybryków), jego miejsce zajął zaś Kazimierz Marcinkiewicz.

Proszę zauważyć podobieństwo sytuacji obu panów z punktu widzenia PO- zarówno Palikot, jak Marcinkiewicz są dla PO bezpieczni (Palikot, bo wiadomo, ekscentryczny milioner, Marcinkiewicz nawet nie jest członkiem partii), więc ewentualny zły odbiór ich działań przez społeczeństwo nie uderza bezpośrednio w Platformę. Obaj też są z punktu widzenia partii Schetyny skuteczni- Palikot przez swoją widowiskowość i niewyparzony język, Marcinkiewicz jako były premier z nadania PiS i były wiceszef tej partii. Poza tym i Marcinkiewicz i Palikot chętnie dołączyliby do wierchuszki Platformy, a przynajmniej chcieliby mieć pewność startów z list tej partii... Uwiarygodnienie potrzebne jest szczególnie Marcinkiewiczowi.

Na pierwszy rzut oka widać co prawda, że ataki (mimo zmiany atakującego) wciąż są z serii "coś się przylepi"- pamiętajmy jednak, że w ciągu 2,5 roku przylepić się może całkiem sporo.

środa, 21 maja 2008

Prawdziwy heroizm

Apel w obronie Wałęsy. Wreszcie ktoś próbuje dać odpór kampanii nienawiści. Wreszcie ktoś wydał odważne oświadczenie, próbujące położyć tamę szaleństwu. Grupa najwybitniejszych polskich umysłów postanowiła pójść pod prąd.

Sygnatariusze oświadczenia wzywają do "przeciwstawienia się kampanii nienawiści i zniesławienia, która niszczy polską pamięć narodową". Zauważyli przecież Państwo te zmasowane ataki na Wałęsę, wzywające do zrzeczenia się nagrody Nobla i w czambuł go potępiające, wręcz wzywające do popełnienia honorowego samobójstwa. Wszystkie media głośno dopytują o przeszłość Wałęsy, szczują i poszturchują. Były prezydent atakowany jest ze wszystkich stron, prawda? Kampania nienawiści zatacza coraz szersze kręgi, strach, żeby Wałęsa, człek skromny i dobrego serca wytrzymał to psychicznie.

Nie zauważyli Państwo? To trzeba uważniej patrzeć. Tak, jak sygnatariusze apelu.

Idźmy jednak dalej. "Trudno pojąć intencje instytucji i ludzi, którzy podejmują obecnie kampanię oskarżeń i zniesławień wobec Lecha Wałęsy". Jakaż głęboka prawda kryje się w tym prostym zdaniu! Czym bowiem kierują się ludzie, którzy zamiast na okrągło podziwiać Wielkiego Noblistę interesują się jego przeszłością? Zamiast czytać podręczniki wyraźnie mówiące, że Wielki Noblista jest wielki, grzebią w jakichś materiałach o których dokładnie wiadomo, że były tworzone nie na użytek IPNu, ale SB. Co z nich za historycy? Aż zacytuję jeszcze jeden wybitny fragment: "archiwa komunistycznych służb bezpieczeństwa mają stać się instrumentem przekreślenia wizerunku i autorytetu robotniczego przywódcy 'Solidarności'". Otóż właśnie, szanowni Państwo. Wszak wszyscy dokładnie wiedzą, że archiwa te SB przez czterdzieści lat tworzyło tylko i wyłącznie po to, by zdyskredytować Wałęsę i innych działaczy robotniczych. Każdy, kto ośmiela się sugerować, iż zbiory te mogły służyć do czegoś innego czy, nie daj Bóg- zawierają chociaż jedną prawdziwą informację- jest ostatnią szmatą, która lubi babrać się w szambie.

Szmatą zresztą, to mało powiedziane. Światli sygnatariusze apelu wyszukali (za co im serdecznie dziękuję) znacznie lepsze określenie: "policjanci pamięci". Ja to wstrętnie brzmi, prawda? Jak nic pasuje do Cenckiewicza, Gontarczyka i Kurtyki. Obrzydliwe słowo "policjanci" jest jakby dla nich stworzone, jakby tylko dla nich zrezygnowano z mającego tak pozytywne konotacje określenia "milicja". "Policjanci pamięci"... Jakże trafna metafora... Jakież brzmienie... Sami Państwo przyznajcie- "strażnicy miejscy pamięci" brzmiałoby znacznie gorzej. Widać, że jedną z osób podpisanych pod apelem jest wybitna poetka, laureatka literackiej nagrody Nobla.

Obrzydliwi ci policjanci stosują "pełne nienawiści metody tamtych czasów". Tak, proszę Państwa. To prawda Cenckiewicz z Gontarczykiem wskrzeszają stosowane przez SB środki walki z przeciwnikami politycznymi. Badają teczki i ujawniają zawarte w nich materiały, zupełnie jak SBcy. Tylko czekać, jak złapią Wałęsę i pozrywają mu paznokcie.

Gontarczyk z Cenckiewiczem to nie tylko policjanci. To także gwałciciele. "Gwałcą prawdę i naruszają fundamentalne zasady etyczne". Sam widziałem, jak na którejś z konferencji prasowych Gontarczyk był tak jakoś obleśnie uśmiechnięty, ale nie wiedziałem, że to dlatego. Na szczęście nasza elita intelektualna czuwa i obserwuje. Tfu, zboczeńcy z IPN! W ogóle nie mają nad tą prawdą litości; a ona wszak, bidulka, nie dość że nie ma oparcia w rzeczywistości, to jeszcze jest powszechnie i jedynie obowiązująca- to chyba powinno wystarczyć, by kulturalni ludzie, intelektualiści zostawili ją w spokoju... Poza tym powszechnie wiadomo, że nadmiar informacji zabija prawdę.
Ale czego się spodziewać po policjantach?

Bardzo się cieszę, że ktoś wreszcie powiedział "dość". Szczególnie, że powiedziała to niezależna elita, takie tuzy jak Adam Michnik, Wisława Szymborska, Józef Pinior (któremu niewątpliwie szczególnie bliski jest wspomniana w tekście apelu wizerunek Polski- dawał temu wyraz działając w Parlamencie Europejskim) czy Andrzej Wajda (antysystemowy buntownik jeszcze z czasów stanu wojennego). Same prężne umysły znane z obiektywizmu i politycznej niezależności, że o doświadczeniu w walce z komunizmem nie wspomnę. Co poniektórzy poświęcili w tej walce nawet własne wątroby.

Jak widać, mamy jeszcze w kraju bohaterów, którzy są w stanie zaryzykować własną popularność, by własnym podpisem heroicznie bronić uciśnionych i zaszczutych.

wtorek, 20 maja 2008

Jeszcze szczeniactwo, czy już groźny fanatyzm?

Ortodoksyjni studenci izraelscy spalili setki egzemplarzy Pisma Świętego Nowego Testamentu. Na Salonie24 o sprawie tej napisał już co prawda prawicowy hipokryta, jednak chciałbym dorzucić swoje trzy grosze, tym bardziej, że patrzę na sprawę nieco inaczej.

Jak twierdzą sprawcy, spalenie Nowego Testamentu było reakcją na działania misyjne chrześcijan; nie ma powodu, by to kwestionować. Można też zrozumieć niezadowolenie Żydów, którym ewangelizacja podobać się nie musi. Trudno natomiast zrozumieć, czemu dla wyrażenia swojej niechęci wybrali tak z jednej strony infantylny, z drugiej- budzący bardzo negatywne emocje sposób.

Być może rzecz tkwi w fakcie, iż Pismo Święte palili studenci szkoły religijnej, czyli ludzie bardziej gorliwi niż myślący, po prostu niedojrzali. Sądzę jednak, że nie bez znaczenia pozostaje fakt z jednej strony pewnego poczucia własnej mocnej pozycji w oczach świata, z drugiej- fanatyzmu kultywowanego przez znaczną część wyznawców judaizmu, który ujawnia się przede wszystkim na styku judaizm-chrześcijaństwo (nie wiedzieć czemu, wszak to islam jest w tej chwili dla żydów zagrożeniem nieporównanie większym; wyskoki muzułmańskich fanatyków maskują zresztą skutecznie fanatyzm obecny w judaizmie).

Przy głębszym zastanowieniu nasuwa się jednak wniosek, że za ostatnie wydarzenia najbardziej odpowiada pewność siebie i reakcji (a raczej jej braku) światowej opinii publicznej, w głębszej zaś warstwie- nierównowaga pomiędzy chrześcijaństwem a judaizmem, polegająca na wyraźnym faworyzowaniu tego drugiego przy jednoczesnym odmawianiu chrześcijaństwu obecności w przestrzeni publicznej.

Wyobraźmy sobie bowiem, że w Polsce grupa ludzi (nawet niekoniecznie fanatyków, ot, zwykła grupa umiarkowanie wierzących chrześcijan) dokonuje spalenia egzemplarzy ważnej dla żydów księgi (nawet nie Tory, a tylko Talmudu). Komentarze porównujące takie wydarzenie do holocaustu wymieszałyby się gładko z tradycyjnym pohukiwaniem o polskim antysemityzmie zanim wiatr zdążyłby rozwiać dym. Alarm przestrzegający o odradzaniu się nazizmu, faszyzmu i czort wie, czego jeszcze brzmiałby donośnie na całą Europę. Polscy politycy, zamiast do Peru, udawaliby się do Izraela. Na kolanach, przepraszać za tak pożałowania godny incydent. Komisja Europejska jak nic wydelegowałaby z dziesięć delegacji i grup eksperckich. O rezolucjach PE wspominał nie będę.

Gazeta W. mogłaby stracić naczelnego, wszak ze szczęścia podobno można umrzeć...

Tymczasem publiczne spalenie setek egzemplarzy Pisma Świętego Nowego Testamentu przez izraelskich fanatyków jakoś nikogo specjalnie nie oburzyło. Zapewne co poniektórzy politycy uznają sprawę za godną pożałowania, może nawet rządzący Izraelem wyrażą swoje ubolewanie... Śmiem jednak wątpić, czy tradycyjni tropiciele fanatyków, faszystów i nietolerancji poświęcą sprawie większą uwagę. Wszak w tropieniu przejawów niepoprawności najważniejsza jest wybiórczość.

Naszła mnie jeszcze jedna refleksja- otóż zastanawiam się, czy nie należałoby jakoś kontrolować treści przekazywanych w izraelskich szkołach religijnych. Incydenty jak powyżej opisany sugerują mocno, że kształcą one ludzi cechujących się agresją i bezrefleksyjnością. Izrael powinien chyba spełniać jakieś standardy pod tym względem, jeśli chce być uznawany za państwo cywilizowane.
Szkoły fanatyków mogą funkcjonować w Iranie, ale nie w państwie aspirującym do bycia częścią zachodniej cywilizacji.


niedziela, 18 maja 2008

(Auto)obalanie autorytetu

IPN przygotowuje książkę o kontaktach Lecha Wałęsy z bezpieką. Jak zapowiadają autorzy, w książce mają znaleźć się nieznane dotąd dokumenty tych kontaktów dotyczące.

Trudno, nie przeczytawszy książki, określić czy materiały w niej zawarte świadczą o np. domniemanej współpracy Wałęsy z SB, a jeśli tak- czy są wystarczająco mocne, by taką współpracę wykazać. W ogóle wypowiadanie się na temat zapowiadanej publikacji jest co najmniej ryzykowne, tym bardziej więc dziwią bardzo zdecydowane, zawierające jasno określone stanowisko wypowiedzi co poniektórych polityków.

Sam Wałęsa zachowuje się jak zwykle- chaotycznie, arogancko- śmiesznie po prostu. Wszelkie sugestie o skazach na swojej opozycyjnej przeszłości kwituje stwierdzeniami w stylu tyleż literacko-patetycznym, co pozbawionym treści ("aby tym sposobem wielkie zwycięstwo polskiego Narodu pod moim przewodem zostało w oczach świata zachlapane błotem bezpieki" [tutaj]), zahaczajac czasem o swoje bohaterstwo ("I to ja obaliłem komunizm, a nie Wyszkowski "*). Efekt końcowy byłby komiczny, gdyby nie był żałosny.

Lech Wałęsa swoim zachowaniem bardziej niż ktokolwiek inny przekonuje, że był współpracownikiem SB. Naród nie wie, co może znaleźć się w książce na jego temat (może się ewentualnie domyślać)- Wałęsa, jako bezpośredni świadek wydarzeń niewątpliwie ma świadomość, jakie dokumenty na jego temat mógł znaleźć IPN. Prezentowana przez niego nerwowość (żeby nie powiedzieć- panika) to bardzo mocna poszlaka wskazująca na siłę tych materiałów. Trudno bowiem domniemywać, że cały spektakl, którego Lech Wałęsa jest głównym aktorem, ma na celu tylko i wyłącznie zwrócenie uwagi na powoli zapominanego polityka; inaczej mówiąc- mało prawdopodobnym jest, by Wałęsa wykorzystywał publikację jako okazję do "polansowania się" (jak mawiają moi kuzyni z gimnazjum). Zbyt ryzykowny byłby to "lans", pominąwszy fakt, że zupełnie do Wałęsy nie pasujący.

Oczywiście, samo zachowanie byłego opozycjonisty nie świadczy o jego winie w 100 procentach- po prostu mocno ją sugeruje.

W obronie Wałęsy wystąpili też (kto by parę lat temu pomyślał?) komuniści; nie byle jacy zresztą, ale reprezentujący dwie najbardziej betonowe, postkomunistyczne partie: Ryszard Kalisz (SLD) oraz Stanisław Żelichowski (PSL). Jak stwierdził Kalisz, publikacja IPN jest "atakiem" na Wałęsę (ciekawe, skąd Kalisz ma informacje o "ataku"... przeczytał już książkę?), a IPN zachowuje się, publikując książkę, skandalicznie. Czerwona mentalność z Ryszarda Kalisza wyłazi; stawiam śliwowicę przeciw mineralnej, że publikację skomentuje w arcymerytorycznym stylu "to jest obrzydliwy polityczny atak", nie kłopocząc się o racjonalne argumenty.

Co powiedział jednak Kalisz, to powiedział. W sumie nie wyraził niczego zaskakującego, a tylko dokładnie to, czego można było się po nim spodziewać. Na szczyty pokrętnej retoryki wspiął się za to Żelichowski. Cytat "Mamy mało autorytetów w państwie, wszystkie już próbowaliśmy zniszczyć i autorytet Wałęsy teraz też się próbuje niszczyć. To totalny skandal." (Radio Zet "Siódmy Dzień Tygodnia") jest kwintesencją salonowej mentalności, bezrefleksyjnego podejścia czerwonych "notabli" do rzeczywistości (nie chcę używać cisnącego się na usta określenia "tępy mulizm", ponieważ słowo "mulizm" jest neologizmem).

Proszę zwrócić uwagę na sedno argumentacji Żelichowskiego- nie ruszajmy Wałęsy, bo to jeden z ostatnich "autorytetów" (czerwona mentalność musi mieć kolektywne, czyli uznawane przez wszystkich autorytety, bez powoływania się na które ginie jako podmiot myślący). Z punktu widzenia rozumnego człowieka autorytetem jest osoba, która sobie na takie miano w jakiś sposób zasłużyła i nie przyćmiła swych zasług zachowaniem niegodnym; myślący człowiek sam dobiera sobie autorytety i nie narzuca ich innym. Autorytety "zbiorowe" kreowane są, kiedy ta sama osoba zostanie uznana za autorytet przez wielu ludzi (Jan Paweł II).

Niestety, znaczna część polskich "elit" politycznych (co nie dziwi) i publicystycznych (co dziwi) wyznaje (przyznać trzeba, wygodny, bo nie zmuszający do refleksji) czerwony kult kolektywnych autorytetów. Ot, po prostu ktoś mówi, że ktoś inny jest autorytetem i tak się staje. Od tej chwili nie ma już znaczenia, co dany autorytet robił (i robi), czy jego zasługi nie stają się z czasem coraz bardziej wątpliwe, czy jego zachowanie nie nakazuje zaliczyć go raczej w poczet ludzi niezrównoważonych... Wszelkie zaś próby zwrócenia na takie sprawy uwagi kończą się histerycznymi zachowaniami podejmowanymi w obronie coraz bardziej wątpliwych zasług odgórnie ustanawianych "autorytetów".

I to, proszę Państwa, jest podstawowy problem naszej dyskusji publicznej. Dopóki wszyscy nie zrozumieją, że na swój autorytet pracuje się całe życie i nie ma czegoś takiego jak dożywotniość tego statusu, dopóki nie stanie się jasne, że słowa autorytetów (a szczególnie "autorytetów") nie są tylko wyrocznią, ale też służyć mogą do weryfikacji autorytetu- dopóty nie będziemy mieli w Polsce wolnej debaty świadomych dyskutantów ani legendarnego "społeczeństwa obywatelskiego".

Obawiam się jednak, że co poniektórym właśnie na tym zależy.

_____________________________________________

*Cytat dotyczy odnalezienia przez K. Wyszkowskiego świadka, który twierdził, że Wałęsa przysięgał lojalność SB "na krzyżyk". Wyszkowski znalazł świadka, ale Wałęsa od razu znalazł kontrargument- "ja obaliłem komunizm". Licentia Michnica.

wtorek, 13 maja 2008

Wiedza nie boli (na marginesie spektaklu "Bij Macierewicza jakkolwiek")

Przy okazji najnowszego wolnościowego osiągnięcia rządów miłości (spacyfikowanie dziennikarzy "Misji specjalnej" usiłujących wyjaśnić sprawę tyleż dętego, co odwetowego przeszukania w mieszkaniach członków komisji weryfikacyjnej WSI) pojawiły się głosy kwestionujące, jakoby red. Krzysztof Wyszkowski był dziennikarzem (podpisał się on jako dziennikarz pod protestem przeciw łamaniu wolności słowa przez służby rządowe).

Otóż Krzysztof Wyszkowski, co ludzie w miarę zorientowani wiedzą, zaś mędrkowie i ignoranci niekoniecznie, jest dziennikarzem "Tygodnika Solidarność" od 1981 roku. Wszyscy wyrażający wątpliwości co do umieszczenia jego nazwiska pod protestem powinni chyba przestać się odzywać, a zacząć douczać. Tym bardziej, że ta akurat informacja nie wymaga specjalnej wiedzy, ale promowanej w ostatnich czasach umiejętności korzystania z różnorakich źródeł: http://pl.wikipedia.org/wiki/Krzysztof_Wyszkowski .

Tak na marginesie- akcja wymierzona przeciw weryfikatorom (wszystko zakończy się wstydliwym umorzeniem, bo akcja obliczona jest na wrażenie medialne) jest nieźle skonstruowana- zaangażowano nawet niejakiego Azraela, który na bogu onet.pl zamieścił tekścik (słabiutki nawet językowo, że zwrócę uwagę) obrażający Piotra Bączka (rzecznik Antoniego Macierewicza, jeden z celów rządowej farsy).

Ciekawi mnie też, czy przeszukania w mieszkaniach weryfikatorów były zupełnie (nie licząc efektu medialnego i elementu zastraszenia) bezcelowe, czy może ich inspiratorzy liczą na znalezienie materiałów, które pozwolą na efektywniejszą inwigilację otoczenia Macierewicza... a może szukają jakiegoś konkretnego przedmiotu (dokumentu?) i akcja (powoli wymykająca się spod kontroli) jest jedynie narzędziem do grzebania w zwykle niedostępnych rejonach?