wtorek, 9 grudnia 2008

Wartość oświadczenia i medialna wartość oświadczenia

SB-ek, który wg dokumentów zwerbował Lecha Wałęsę na tajnego współpracownika PRL-owskich służb, zmartwychwstał i przybył z odsieczą byłemu prezydentowi. W oświadczeniu opublikowanym w serwisie "wp.pl" oczyszcza on Lecha Wałęsę z wszelkich podejrzeń o współpracę.

Oświadczenie takie jest, rzecz jasna, w wielu powodów zupełnie bezwartościowe- jednak, jak słusznie zatytułowała poświęcony mu artykuł Wirtualna Polska, bardzo medialne i sensacyjne. Zanim jednak przejdę do analizy ciekawszych aspektów ujawnienia się i wypowiedzi kapitana Graczyka, chciałbym zwrócić uwagę na fakt, iż jego oświadczenie zamieścił na swojej stronie sam Lech Wałęsa (źródło informacji). Tak- ten sam Lech Wałęsa, który, jeśli dobrze pamiętam, opowiadał coś o SB-ckich świstkach i fałszowaniu dokumentów. Jak widać według Wałęsy funkcjonariusze SB fałszowali dokumenty w czasach, kiedy potrzebowali ich do pracy operacyjnej, zaś po zllikwidowaniu komunistycznej służby okazali się nagle ludźmi kryształowo uczciwymi. Ciekawa logika, prawda? Gdyby dalej rozumować w ten sposób, można bez problemu wykazać, że to właśnie SB doprowadziła do upadku PRL- wszak tworzyli ją wspomniani uczciwi ludzie, działający- choćby poprzez fałszowanie dokumentów- na szkodę systemu.

Wracając do meritum- obrońcy Wałęsy twierdzą, że rewelacje Graczyka deprecjonują informacje zawarte w książce "SB a Lech Wałęsa"; sam Wałęsa domaga się wręcz spalenia pozostających w księgarniach egzemplarzy. Ciekawe, czemu nie domaga się spalenia oczyszczającego go wyroku sądu lustracyjnego? Wszak to właśnie sąd lustracyjny stwierdził, że Edward Graczyk nie żyje i na tym oparli swoje w tej kwestii stwierdzenie autorzy książki; skoro obniża się się z tego powodu wartość ich pracy, logiczną jest podobna ocena werdyktu sądu- właściwie ocena dokonań sądu powinna być znacznie surowsza, ponieważ w przeciwieństwie do historyków, sąd miał możliwość sprawdzenia czy Edward Graczyk żyje.

W jaki sposób oświadczenie Graczyka, niepoparte żadnymi innymi przesłankami, będące de facto tylko opisem wspomnień SB-ka może deprecjonować opartą o dokumenty pracę historyczną, dojść nie sposób; w przeciwieństwie do dokumentów, zeznania można zmieniać i wymyślać na poczekaniu, co w oczywisty sposób pomniejsza ich obiektywną wartość. Jeśli uwzględnić towarzyszące sprawie Wałęsy okoliczności, zeznania Graczyka okazują się pozbawione wartości zupełnie.

Po pierwsze, Edward Graczyk nie ponosi właściwie żadnej odpowiedzialności za to, co teraz szumnie oświadcza- nie zeznaje pod przysięgą, nie składa wyjaśnień przed sądem, w związku z czym może mówić, co mu się żywnie podoba. Jego słowa nie znajdują potwierdzenia w dokumentach- kto zwraca na to uwagę? Na pewno nie media.

Po drugie, zauważmy, kiedy Graczyk zmartwychwstał. Nie wtedy, kiedy jego zeznania przydałyby się w czasie rozprawy (pkt pierwszy- wtedy mógłby odpowiadać za swoje słowa). Nie wtedy, kiedy oskarżenia rzucane na Wałęsę opierały się na niejasnych przesłankach i nie były szerzej podnoszone przez media. Graczyk zmartwychwstaje (czy raczej, co samo się narzuca, jest wskrzeszany), kiedy współpraca Wałęsy jest poparta silnymi dowodami historycznymi, a o sprawie wiedzą wszyscy. Zmartwychwstaje i widowiskowo wraca do powoli zamykającego się tematu, przeciw teoriom młodych karierowiczów stawiając zeznanie osoby, która osobiście wszystko widziała (wersja dla mediów), przeciw solidnym dowodom naukowym stawiając wiarygodność byłego SB-ka (rzeczywistość).

Czy przypadkowo można wykonać taką koronkową robotę?

Trzecia sprawa to wszystkie pytania o okoliczności stworzenia (przynajmniej, to wiemy ponad wszelką wątpliwość, na potrzeby procesu lustracyjnego Wałęsy) dokumentów pozwalających wysnuć wniosek, iż Edward Graczyk nie żyje. Kto to zrobił? Wymiar sprawiedliwości? Mające takie możliwości osoby prywatne? Otoczenie Wałęsy? Cenckiewicz z Gontarczykiem tudzież im podobni żyjący odpowiednio wcześniej? Współpracownicy Wałęsy? Któreś ze służb? Sam Graczyk? Po co? Jaka jest rola samego Graczyka? Czy Graczyk to samodzielny rozgrywający czy może pionek? Jeśli pionek, to czyj? Od kogo zależało jego zmartwychwstanie ostatnio? Dlaczego Graczyk zdecydował się wydawać- oficjalnie sam, przez nikogo nieprzymuszany- oczyszczające Wałęsę oświadczenie?

Pytań tego typu można postawić naprawdę sporo.

Rzecz czwarta, niewielka, lecz zasługująca na osobny punkt, to fakt, że Edward Graczyk był oficerem tajnej służby. Oprócz specyficznej mentalności takich ludzi (charakteryzującej się niechęcią do publicznego zdradzania szczegółów pracy, działania bez wyraźnego rozkazu zwierzchnika czy skłonnością do dezinformowania) mamy tu do czynienia z całą masą relacji interpersonalnych, znajomościami, stosunkami zależności, relacjami podwładny-przełożony itp., na dodatek zapewne okraszonych późniejszymi powiązaniami, najogólniej rzecz ujmując, finansowymi. Naiwnością byłoby wszak stwierdzenie, że mafia, jaką była SB w szczególności i władzuchna PRL w ogóle, rozpadła się momentalnie wraz ze zmianą systemu.

Sprawa Edwarda Graczyka to z jednej strony kompromitacja sądów lustracyjnych i wymiaru sprawiedliwości w ogóle- z drugiej zaś klasyczny przykład tworzenia wirtualnej rzeczywistości medialnej, popis potęgi czwartej władzy. Oto widowiskowe, szumne i zupełnie pozbawione merytorycznej wartości oświadczenie zostaje wyartykułowane tak, by wydać się poważniejszym od dobrze udokumentowanej pracy naukowej. Jakiś czas temu postawiłem tezę, że przecież nikt nie broni, by przeciw pracy Gontarczyka i Cenckiewicza, zamiast krzyczeć i obrażać, obrońcy Wałęsy wytoczyli argumenty merytoryczne, oparte na źródłach historycznych. Najwyraźniej jednak takowych nie ma, lub nie ma wśród obrońców Wałęsy wystarczająco kompetentnych historyków, by je odnaleźć. W każdym bądź razie reaktywowanie Graczykawłaśnie teraz dobitnie świadczy o niemożności skonstruowania jakiejkolwiek sensownej obrony Wałęsy i konieczności uczynienia jakiegokolwiek ruchu, mającego zapobiec utrwaleniu się w powszechnej świadomości niewygodnej dla twórców systemu III RP prawdy.

środa, 3 grudnia 2008

Wielki Arbiter

Tak, tak, chodzi o Jego Wspaniałość profesora Sadurskiego. Konkretnie- o Jego wpis atakujący Nicponia, który ośmielił się zarzucić profesorowi, iż ten, gdyby uznał to za zgodne z własną wizją, działałby na rzecz upadku Państwa Polskiego. W swoim tekście Nicpoń zaznacza też, że osoby tak robiące dawniej wieszano. Za zdradę.

Profesor Sadurski pokrętnie acz wyraźnie zaznacza w swojej odpowiedzi, iż Państwa Polskiego celowo nie zdradza- i mniej więcej w tym miejscu żegna się z uczciwymi zasadami, rozpoczynając argumentację za pomocą obrazy i, przepraszam za sformułowanie, przekrętu. O ile bowiem pobrzmiewające szkołą podstawową zdanka w stylu "W swoim życiu spotykałem nie takich adwersarzy jak pan Nicpoń i specjalnie strachliwy nie jestem" tudzież przywodzące na myśl narzecze blokersów "Pan Nicpoń ma zbyt krótkie rączki" można spokojnie złożyć na karb zacietrzewienia, o tyle stwierdzenie wobec blogera, iż ma "zbyt toporny język" jest już ewidentnym przejawem baraku kultury. Owszem, zapewne także wnikającym z nadmiaru emocji, jednak znajmy miarę- gdzie zdrowe bojowe rumieńce, a gdzie piana na ustach.

Gwoździem programu jest jednak bez wątpienia wspomniany przekręt. Otóż prof. Sadurski raczył określić Nicponia mianem"kogoś, czyja wizja Polski zaczyna się od tego by mnie powiesić" i napisać "nie boję się też sugestii, że 'ludzików takich jak ja' należałoby powiesić, jak robiono to w 'zdrowszych czasach'" (wyróżnienie moje- PS). Ja łatwo zorientować się po lekturze tekstu Nicponia, nic takiego nie zostało napisane- ot, Nicpoń wspomniał, jak kiedyś postępowano z osobami prezentującymi postawę przypisywaną (słusznie czy niesłusznie- to ewentualnie temat do dyskusji) prof. Sadurskiemu. Żadnej sugestii, by prof. Sadurskiego czy jemu podobnych wieszać, dopatrzeć się nie sposób. Wspomnienie, choćby i nostalgiczne, o dawniejszych zwyczajach w żadnym wypadku nie musi wiązać się z nawoływaniem do ich rekultywacji w obecnych warunkach... Owszem, może- ale żadne tego typu domniemanie nie daje prof. Sadurskiemu prawa do przekręcania cudzych wypowiedzi i polemizowania z tak spreparowanymi próbkami.

Atak na Nicponia to nie pierwsza tego typu zagrywka prof. Sadurskiego. Swego czasu, jak wszyscy zapewne pamiętają, zaatakował Katarynę. Krążyło wówczas powszechnie przypuszczenie, że atak mógł być wynikiem pewnego, określmy to, nadpobudzenia zdrowego instynktu rywalizacji o czytelników (inaczej mówiąc- o popularność). Zadziwiające, jak wyraźne jest to nadpobudzenie tym razem- oto Nicpoń stał się (podobnie jak wcześniej Kataryna) jedną z centralnych postaci Salonu24, zaś Pan Profesor wprost daje do zrozumienia, że wcale mu się to nie podoba: "Chodzi nie o pana Nicponia, ale o Salon24. Gdy – nie wiem kto – administrator czy Igor Janke decyduje, że przesądzającą o wizerunku Salonu pozycją będzie od teraz non-stop apel do dyskusji ze strony kogoś, czyja wizja Polski zaczyna się od tego by mnie powiesić – to z oczywistych względów nie może to być mój Salon". Część zdania została przytoczona już wcześniej, jako przykład przekrętu- w całości zaś trudno otrząsnąć się z wrażenia, że prof. Sadurski nie może przeboleć, że ktoś- i to osoba, z którą się nie zgadza- może wpływać na kształt Salonu- i w celu tej osoby zdyskredytowania chwyta za, delikatnie mówiąc, niezbyt uczciwe metody.

Oczywiście nie zamierzam tu zadawać pytania czy na "dwójce" Salonu powinien wisieć tekst kogoś, czyja wizja dyskusji zaczyna się od tego, by przekręcać sens wypowiedzi adwersarzy.

Linki:
http://crusader.salon24.pl/103797,index.html
http://wojciechsadurski.salon24.pl/104975,index.html
http://crusader.salon24.pl/104762,index.html
http://crusader.salon24.pl/104567,index.html
http://crusader.salon24.pl/104522,index.html

środa, 15 października 2008

Kiedy kończy się polityk

Spór pomiędzy premierem i Prezydentem (od jakiegoś czasu coraz wyraźniej przechodzący w prezentację ogólnego niezadowolenia premiera) tak obfituje w, powiedzmy, widowiskowe sytuacje, że wydawałoby się- nic nie jest w stanie specjalnie zaskoczyć czy wzburzyć. Dzisiaj jednak premier się postarał; jak donosi Wirtualna Polska (tutaj), kiedy ustępujący miejsca ministrowi Rostowskiemu Prezydent poprosił Tuska o poinformowanie go, kiedy omawiane będą znów tematy polityczne, spotkał się z ciętą ripostą: "prosić to ty sobie możesz".

Trudno powiedzieć, czy ze strony premiera jest to sposób na budowanie wizerunku; owszem, niewykluczone- być może premier postanowił pokazać, że jest nie tylko cudowny, ale też twardziel- i uznał, że najłatwiej pokazać ten rys posługując się chamstwem. Jeśli tak- obawiam się, że PR-owcy premiera popełnili drobny błąd.

Znacznie bardziej jednak prawdopodobne jest, że Tusk, wyprowadzony z równowagi uporem prezydenta (symptomy zdenerwowania premier zdradza wszak od jakiegoś czasu, sięgając po przedszkolnej klasy środki mające na celu utrudnienie życia Głowie Państwa) po prostu chlapnął powyższą kwestię z tzw. "głębi serca", dawszy się ponieść emocjom.

Istnieją obserwatorzy sceny politycznej dopatrujący się w działaniach polityków pobudek wynikających z ich charakterów. Rzecz jasna, obserwatorzy ci rację mają tylko sporadycznie- polityka to nie skoki narciarskie, w których element psychologiczny jest istotny. W dzisiejszych czasach polityka to starannie reżyserowany spektakl, w którym nie ma miejsca na nieplanowe okazywanie emocji czy poddawanie się chęciom tudzież intuicji. Tworzone na użytek społeczeństwa "profile psychologiczne" polityków są tylko kreacją służącą określonym celom.

Oczywiście zdarzają się sytuacje, kiedy wspomniani wyżej obserwatorzy rację mają. Co poniektórzy politycy nie są w stanie realizować założonego scenariusza, "idą na żywioł". Problem w tym, że w takiej sytuacji szybko przestają być politykami, a w najlepszym razie lądują na politycznym marginesie jak, nie przymierzając, Janusz Korwin-Mikke.

Niewykluczone, że w przypadku premiera mamy do czynienia z początkiem takiego właśnie scenariusza*.

_____________________________________

Jest to prawdopodobne tym bardziej, że w Brukseli obecny jest nie tylko jeden potencjalny kandydat Tuska w elekcji roku 2010. Pośród sporów na linii premier-Prezydent dziwnie ginie** Radosław Sikorski- a to właśnie jego osoba jest w tej chwili dla premiera najbardziej uciążliwa.

**Swoją drogą całkiem interesująca możliwość- prowokowanie przez otoczenie Tuska awantur, by odwrócić uwagę od szefa MSZ... Gra ryzykowna, ale nie pozbawiona sensu (przynajmniej do czasu, kiedy- z uwagi na kompromitowanie się Tuska- pozostawanie w cieniu będzie dla Sikorskiego korzystne).

wtorek, 7 października 2008

Stowarzyszenie Maxa Plancka- centrum nienawiści i zacofania?

Popełniłem wczoraj notkę na temat prof. Wolszczana, kończąc ją pytaniem o, ogólnie biorąc, powiązanie nauki i etyki. Podczas trwającej ostatnio dyskusji na temat ewentualnego Nobla dla Wolszczana (na szczęście nagrodę otrzymali fizycy badający cząstki elementarne) dość wyraźnie zaznaczało się stanowisko zupełnie te dziedziny rozdzielające- brutalnie rzecz ujmując "co z tego, że sk..., ważne, że zdolny". Oczywiście osoby twierdzące, że Nobel dla Wolszczana byłby niekorzystny z punktu widzenia przyzwoitego, uczciwego człowieka z automatu zaliczano do zawistników, ludzi "nie rozumiejących, że świat nie jest tylko czarny i biały" itd.itd. Obelgi używane przez przeciwników lustracji znane są powszechnie.

Pewni ludzie, niestety, nie są w stanie zrozumieć, że istnieją osoby krytykujące pewne zachowania nie ze względu na osobiste odczucia, ale z szacunku dla elementarnych zasad etycznych; stąd właśnie biorą się oskarżenia o nienawiść czy zazdrość i chęć dokopania "lepszym od siebie".

Jak donosi portal Dziennik.pl (źródło) pojawiła się właśnie szansa na wytłumaczenie rzeczy za pomocą prostego, przejrzystego przykładu. Oto rzeczniczka Stowarzyszenia Maxa Plancka stwierdziła, że profesor Wolszczan nie jest już mile widziany jako pracownik Instytutu Maxa Plancka w Bonn ("Wiemy, że prof. Wolszczan współpracował z komunistycznymi służbami, gdy był pracownikiem naszego instytutu. Nie jest u nas już mile widziany"). Dośc istotnym jest też sformułowanie "Zatrudnienie osoby z taką przeszłością byłoby niezgodne z etycznymi zasadami naszej instytucji".

Ot, zasady etyczne nie pozwalają na zatrudnienie wybitnego naukowca tylko dlatego, że okazał się on kapusiem. Zawiść? Zacofanie? Czarno-biała wizja świata? Chęć rozliczeń? Solidarnościowa martyrologia? Ograniczone spojrzenie?

A może po prostu zwyczajna, szara, zupełnie niemedialna, pozbawiona siły uderzeniowej przyzwoitość?

poniedziałek, 6 października 2008

Czego chciał Nobel?

Norweski działacz pokojowy F. Heffermehl przyjrzał się w opublikowanej ostatnio książce laureatom Pokojowej Nagrody Nobla pod kątem spełniania przez nich kryteriów zadanych przez samego fundatora. Heffermehl twierdzi, że o ile przed rokiem 1945 kryteria te spełniało 85% laureatów, o tyle w czasach powojennych- tylko 45%. Nie wnikając głębiej w samą analizę, warto zwrócić uwagę na wskazywaną przez nią tendencję i zauważyć pewną analogię z naszym lokalnym „noblowskim" podwórkiem. Krótko mówiąc- porównajmy naszych przed- i powojennych laureatów.

Ci pierwsi- Curie-Skłodowska, Sienkiewicz i Reymont- są zgodnie uznawani za osoby chwalebnie zapisane w naszej historii. Laureaci powojenni zaś, nie odbierając im oczywiście zasług, to bez wyjątku osoby budzące kontrowersje, niekoniecznie mogące pochwalić się kryształowym życiorysem. Czesław Miłosz, tuż po wojnie wysługujący się komunistom, po zerwaniu się ze smyczy krytykujący twórców, którzy robili mniej więcej to samo, co on. Wisława Szymborska, w czasach stalinizmu zachwycona radzieckim zbrodniarzem i dająca temu wyraz w zaangażowanych wierszach. Wreszcie Lech Wałęsa, człowiek, powiedzmy, umiarkowanego formatu, którego historia ze złośliwym chichotem postawiła obok największych Polaków. Owszem, tak Miłosz, jak Wałęsa czy Szymborska zapewne spełnili kryteria wymagane, by zdobyć Nobla... jednak w porównaniu z Curie-Skłodowską, Sienkiewiczem czy Reymontem wypadają, co tu gadać, bladziutko.

Podobnie sprawa ma się z naszym potencjalnym noblistą, profesorem Wolszczanem. Jego osiągnięcia naukowe zapewne wystarczają do przyznania mu tej prestiżowej nagrody- jakkolwiek, gdyby nie był donosicielem, raczej nie osiągnąłby tego, co udało mu się dzięki współpracy z systemem totalitarnym. Ewentualna nagroda nie ustawi go wśród powszechnie szanowanych, kryształowych Postaci, podobnie jak nie zaliczyła do nich Miłosza, Wałęsy czy Szymborskiej. Podobnie jak te trzy osoby, Wolszczan stanie się co najwyżej głównym bohaterem sporów, przez jednych wysławiany, przez drugich bezwzględnie krytykowany; obawy więc, że ewentualna nagroda dla Wolszczana będzie potężną bronią w rękach przeciwników lustracji, są chyba przesadzone. Warto jednak zadać sobie inne pytanie- czy zamysłem Alfreda Nobla, ustanawiającego nagrody za osiągnięcia naukowe, było wsparcie rozwoju nauki- czy może zachęcanie do dokonywania odkryć za wszelką cenę, bez względu na drugiego człowieka, elementarną przyzwoitość czy jakiekolwiek zasady? Tegoroczny werdykt Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk będzie niewątpliwie pomocny podczas udzielania odpowiedzi.

poniedziałek, 11 sierpnia 2008

Styl PRL

Myśleliście Państwo, że propaganda umarła wraz z końcem PRLu? Myśleliście może, że jeśli nawet nie umarła, to stała się bardziej wyrafinowana, starając oprzeć na choćby nikłych podstawach rzeczywistych? Że bezmyślna, wręcz chamska propaganda nie starająca się nawet o jakikolwiek kontakt z rzeczywistością i zakładająca, że jej odbiorcy są zupełnie niezdolni do jakiejkolwiek refleksji to przeszłość?

Mam nadzieję, że nie, ponieważ wklejam poniżej drastyczny przykład takiego właśnie, typowo PRLowskiego stylu. Z góry wszystkich przepraszam zapogwałcenie w ten sposób estetyki, wywołanie fizjologicznych odruchów obronnych tudzież inne naturalne w tym przypadku reakcje.

Oto "Przegląd" zamieścił artykuł zaczynający się tak:

To, że prokuratura umorzyła postępowanie w sprawie nakłaniania 14-letniej dziewczyny do wykonania zabiegu przerwania ciąży, nie mogło być dla nikogo zaskoczeniem. Wątpliwości budzi natomiast jednoczesne umorzenie drugiego wątku postępowania - czyli sprawy o bezprawne zmuszanie dziewczyny do tego, by ciąży nie usuwała, oraz o uniemożliwianie dokonania zabiegu. I słusznie matka 14-latki złożyła zażalenie na tę decyzję prokuratury. Winni szykanowania jej córki nie powinni chyba tak łatwo ujść wymiarowi sprawiedliwości.

Zaznaczam, jeśli nie jest to dla wszystkich jasne- nie zamierzam tu dyskutować o zasadności czy bezzasadności aborcji w tym przypadku i aborcji w ogóle. Moja notka nie jest poświęcona temu tematowi. Chcę po prostu zwrócić uwagę na rażąco prymitywny, bezmyślny wręcz styl cytatu i całego artykułu. Tekstu tego nie można nazwać głosem polemicznym czy zaliczyć do jakkolwiek szeroko pojętej publicystyki. Ten tekst to wypowiedź o charakterze dogmatu, zawierająca gotowe sądy, przetrawione do tego stopnia, że wszelka nad nimi refleksja czy dyskusja jest niemożliwa. Można tylko się na nie zgodzić- lub nie.

Niewielu znam czytelników "Przeglądu", nie wiem więc czy tego typu wypowiedzi są ich powszednią duchową strawą. Mam nadzieję, że nie, choć wiele wskazuje na to, iż powszechne w naszym społeczeństwie, zupełnie bezrefleksyjne podejście do rzeczywistości- które znakomicie współgra z takimi tekstami- nie jest przypadkowe. Używając ostatnio ukutego terminu "lemingoza" można stwierdzić, że ten artykuł to pokarm dla lemingów, będący jednocześnie substancją pogłębiającą chorobę.

Popełniłem ostatnio notkę na temat złych zwyczajów, jakie do debaty publicznej wprowadziło środowisko okolic "GW". Zwyczaje to debatę zabijają; inkryminowany artykuł jest już widomą oznaką rozkładu. Nie ma on na celu perswazji, polemiki- to po prostu instrukcja myślenia na pewien temat.

O ile różnice zdań (na jakiekolwiek tematy) są czymś w każdej przestrzeni publicznej niezbędnym, o tyle na teksty takie jak opublikowany w "Przeglądzie" artykuł o Agacie/Jowicie w cywilizowanej przestrzeni publicznej miejsca nie ma. Wiele osób- szczególnie wyznających polityczne sympatie bliskie tym, jakie prezentuje przegląd ubolewa nad tym, że brakuje u nas społeczeństwa obywatelskiego. Nie można nie zadać w związku z tym jednego pytania- jak powstać ma "społeczeństwo obywatelskie"- czyli społeczeństwo ludzi świadomych swoich wyborów, zastanawiających się nad otaczającym ich światem i na podstawie własnej refleksji podejmujących decyzje o zaangażowaniu i rodzaju zaangażowanie w życie publiczne?

Jeśli termin "własna refleksja" oznaczać ma myśl przyrządzoną przez jakikolwiek gremia i sprzedaną potem za kilka złotych w kiosku ludziom, którzy posiądą ją na własność właśnie dzięki aktowi kupna/sprzedaży, to niestety- trzeba sobie zdać sprawę z tego, iżnie jest to ta sama "własna refleksja", o którą chodzi podczas definiowania "społeczeństwa obywatelskiego".

W PRL pożądanym sposobem myślenia była zbiorowa aprobata dla rządzących. Artykuły takie, jak ten cytowany powyżej stanowiły wtedy dokładnie to, czego potrzebowali rządzący, by kontrolować ludzi.

Po co takiego narzędzia używa się teraz?

sobota, 9 sierpnia 2008

Łódź przeprasza za Niesiołowskiego


Obrazek wykonał i w większości wymyślił Spitfire, moje jest tylko hasło "Łódź przeprasza za Niesiołowskiego".

Czerwcowo-lipcowe refleksje

Istnieje kategoria rzeczy uciążliwych, które obecne są w jakichś tam dziedzinach życia bez przerwy, tak, że w końcu ich uciążliwość przestaje być zauważana, wyraźniej dając o sobie znać przy okazji "zaostrzeń". W przestrzeni publicznej na miano takich rzeczy zapracowują sobie zwykle pewne osoby- lub grupy ludzi, zwykle poprzez ciągłe naruszanie cywilizowanych standardów. Cele takiego działania mogą być oczywiście różne; jedni wykraczają poza dobre obyczaje by zaszokować, inni- by wylansować nowe, prezentowane przez siebie standardy... W jeszcze innych przypadkach decydują mniej racjonalne pobudki- a to niechęć do jakichś idei czy konkretnych osób, a to kompleksy, a to przekonanie o własnej nieomylności i uzasadnionemu tą nieomylnością pozostawaniu ponad obowiązującymi zasadami. Przyczyn może być bardzo wiele, ponadto mogą one występować wspólnie w najprzeróżniejszych konfiguracjach.

W ostatnim czasie mieliśmy do czynienia z dość aktywnym działaniem jednej z takich grup. Grupa ta na co dzień używa w debacie (słowa "debata" używam bardzo na wyrost- jest to raczej monolog) niepolemicznych, erystycznych metod obliczonych na zdyskredytowanie adwersarzy poprzez ich wyprowadzenie z równowagi czy pomówienie o kompromitujące powiązania czy niskie (czasem czysto fizjologiczne) pobudki (tzw. "rzucanie błotem"- zawsze się coś przylepi). Dla grupy tej liczą się przede wszystkim osoby ideowych przeciwników, dogłębna analiza ich motywów czy interesów jest na porządku dziennym, za to przedstawiane przez nich argumenty pomijane są milczeniem (to nawet logiczne- po co słuchać ludzi, którzy mają inne od jedynie słusznego zdanie?). Arsenał używanych metod jest szeroki, jednak dość często powtarzają się niektóre, charakterystyczne dla tej grupy- choćby deprecjonowanie adwersarzy ze względu na młody wiek czy przekonywanie, że są oni niepoważni; dalej- pomawianie o np. "żądzę władzy" czy sugerowanie, iż komuś się wysługują, realizują coś przeciwnego do tego, co oficjalnie głoszą. Dość często wśród przedstawicieli opisywanego towarzystwa powtarza się też podpieranie formalną fachowością i nadużywanie niezwiązanych z meritum umiejętności zawodowych. Istotną rolę pełni też opieranie się na "autorytetach" ("kogo to ja nie znam"- dość charakterystyczne zwłaszcza dla mniej oficjalnych wypowiedzi), skutkujące ich rozpaczliwą obroną przed jakimikolwiek atakami. Obroną oczywiście wpisującą się w schemat, czyli opartą na oskarżaniu osób autorytety kwestionujących o zazdrość, chęć łatwego zdobycia poklasku czy nadmiar ambicji (że o małości i niewychowaniu nie wspomnę). Na porządku dziennym są także zupełnie oderwane od rzeczywistości insynuacje czy charakterystyczne zwłaszcza dla ostatnich czasów podejście negujące ludzi ze względu na upodobania czy to kulturalne, czy medialne ("to prymityw i ciemnogród... wiesz, czego on słucha? [tu pada nazwa, przeważnie jednej z rozgłośni radiowych] i czego się po takim spodziewać?").

Ze względu na to, że wiele już na poruszony przeze mnie temat powiedziano, wiele adrenaliny zużyto na wyzwolenie burzliwych emocji niezbędnych do nie mniej gwałtownych awantur- i w związku z tym kolejny wpis nie ma szczególnych szans stać się jakimś przełomem czy choćby przyczynkiem do dyskusji- miałem zamiar nie używać konkretnych nazw i nazwisk. Uznałem jednak, że powyższy opis pozwala na bezbłędne zidentyfikowanie rzeczonej grupy, więc dalsze jej zamilczanie byłoby li tylko sztuką dla sztuki. Oczywiście chodzi o środowiska tzw. "salonu", czyli towarzystwo wyznawców Michnika Adama i wskazanych przez niego świętych laickich. Wypisać główne przewiny tego środowiska zdecydowałem się w tym, a nie innym terminie z dwu powodów. Po pierwsze, mieliśmy ostatnio do czynienia ze wspomnianym na początku "zaostrzeniem", zresztą dość potężnym- najpierw z okazji wydania książki o Wałęsie, potem pogłębionym śmiercią Geremka. Po drugie, uodpornienie na gwałcenie przez to środowisko kultury wzrasta systematycznie pomimo, iż samo środowisko traci siłę oddziaływania- to przykra sprawa, ponieważ pokazuje, że antykulturowy cel został osiągnięty i stylem "GW" przesiąkła zdecydowana większość z nas, zapewne nawet osoby, które to medium i jego przybudówki tudzież przedstawicielstwa zwalczają. Nic w tym właściwie dziwnego- metody te używane są przez "salon" właściwie ciągle (zmienia się tylko nasilenie), a że są niezwykle skuteczne, to podpatrzone w czasie walki kuszą, by ich użyć...

Choćby z szacunku dla kulturalnego dorobku naszej cywilizacji, teraz systematycznie odrzucanego, trzeba jednak je odrzucić. Niedługo rocznica Bitwy Warszawskiej- warto podkreślić różnicę pomiędzy cywilizacją a dzikimi czerwonymi hordami.

czwartek, 7 sierpnia 2008

Zdrowie premiera jest w porządku

Zbychu, lekko się zataczając, wszedł na salę. Wyjął fioletowiejącą zachęcająco flaszkę.

-Z nowego sklepu- pochwalił się- trzeba ocenić.

Odbił jedyny w swoim rodzaju plastikowy korek...

zdrowie premiera

A media podchwyciły...

Historyk praktyczny Waldemar

Lider Polskiego Stronnictwa Ludowego (dawniej- Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, komunistyczna przystawka PZPR; PSL zachowało ciągłość strukturalną, majątkową i personalną ZSL) Waldemar Pawlak doszedł do wniosku, że wypominanie działaczom Stronnictwa, iż zatrudniają na intratnych stanowiskach swoich krewnych jest nagonką porównywalną z czystkami w PZPR w roku 1968. Wówczas usuwano z partii (i kraju) osoby pochodzenia żydowskiego, lub o takie pochodzenie podejrzewane. Waldemar Pawlak, jako bezpośredni spadkobierca komunistów, niewątpliwie wie, co mówi; wszak PRLowskie praktyki powinien znać przynajmniej z opowiadań starszych kolegów partyjnych niejako "od wewnątrz". Jakby nie patrzeć, wypowiedź Pawlaka rzuca nowe światło na wydarzenia 68 roku. Dotychczas wiedzieliśmy, że pożarły się wtedy dwie frakcje jedynie słusznej partii. Pożarły się na tyle potężnie, że podział, pomimo prób porozumienia (LiD) widoczny jest do dziś (rozpad LiD). Spojrzenie takie, jak widać po wypowiedzi fachowca, jest jednak bardzo powierzchowne. Słowa Pawlaka odsłaniają prawdziwą genezę ponadczterdziestoletniego konflliktu; jak łatwo wywnioskować, w rzeczywistości poszło o- właściwą Żydom, każdy prawdziwy komunista to wie- chciwość i promowanie swoich. Po prostu w 68 roku prawdziwi komuniści wpienili się na zakamuflowanych burżujów wykorzystujących wspólne dobro do zapewniania stanowisk i zaszczytów swoim pobratymcom, ze szczególnym uwzględnieniem potomstwa własnego i zaprzyjaźnionego. Dzięki Pawlakowi wypełniona została kolejna biała karta naszej trudnej historii. Warto podkreślić heroizm wicepremiera- wszak taka prawda może wywołać ostry sprzeciw wśród przedstawicieli Narodu Wybranego, z oskarżeniem o antysemityzm włącznie. Waldemar Pawlak jest jednak prawdziwym, bezkompromisowym ideowcem. Nie wypada nie wspomnieć, że przy okazji ministrem w rządzie słynącego z dobierania znakomitych współpracowników (co przykład Pawlaka dodatkowo potwierdza) Donalda Tuska.

Trzykrotne "hurra!" na cześć naszego rządu i jego wicepremiera!

Z propawlakowym pozdrowieniem!
Pogromca Smoków, młodszy interpretator
Czuwaj!


PS. Oczywiście wicepremier, rozwodząc się nad nieszczęściami dotykającymi jego partię, dokonuje pewnego, bardzo grubego nadużycia- otóż wywodzi korzenie PSL z PSL mikołajczykowskiego, rozbitego po wojnie przez komunistów. Jak wiadomo, czerwone władze czasów tużpowojennych na gwałt usiłowały legitymizować swoją uzurpację, pacyfikując i podszywając się pod legalne partie. Ot, najlepszym przykładem jest przyłączenie (po uprzednim obsadzeniu dyspozycyjnymi wobec czerwonych działaczami) PPS do PPR. Zniszczenie PSL i powołanie ZSL jest sprawą z tej samej półki; czerwoni ludowcy, zapewne używając swojej komuszej "logiki", błędnie wywodzą z niej swoją legalną, nietotalitarną genezę. Równie dobrze można by zamordować człowieka, po jakimś czasie przyjąć jego nazwisko i za tego człowieka się podawać.

Tym razem pozdrawiam poważnie- antyrządowo
bloger dalszej kategorii Pogromca Smoków zwany czasem Psujem

poniedziałek, 28 lipca 2008

Dziesiąta rocznica śmierci Zbigniewa Herberta

Największy poeta ostatnich czasów. Niestety, nie potrafił zgrać się z trendami, nie spełniał wymagań aktualnych mód, więc i nie doczekał się należnej chwały... Ale to nie Herbert jest niedoceniony brakiem jakichś nagród- choćby nagrody Nobla- to te wyróżnienia tracą na tym, że nie był ich laureatem.
Dystansował innych twórców tak bardzo, że trudno mówić o jakichkolwiek porównaniach.

Nie sądzę, byśmy doczekali się w dającym się przewidzieć czasie artysty zbliżonego formatu. Zbigniew Herbert był ostatnim wielkim poetą i ostatnim wielkim filozofem.

czwartek, 17 lipca 2008

Suplement do bojkotu

Niezbyt, przyznam szczerze, chce mi się komentować PiSowski bojkot TVN i TVN24. TVNu nie oglądam wcale, TVN24- sporadycznie. Jestem estetą, więc sposób przekazywania informacji przez tą stacją mnie rani, zaś gruby humor prezentowany w jednym z TVNowskich programów wywołuje co najwyżej uśmiech politowania... Chociaż może z tym "grubym humorem" TVNu może trochę przesadziłem. Na przykład rzecznik stacji, Karol Smoląg, popisał się dzisiaj humorem wyrafinowanym, twierdząc, że "Stacja z niepokojem i ze smutkiem przyjęła tę informację. Świadczy ona o tym, że jedna z największych partii politycznych w Polsce nie rozumie roli i zasad, którymi kierują się wolne media". Aż ciśnie się na usta pytanie- od kiedy to wolne media tworzone są przez współpracowników bezpieki państwa totalitarnego i przy użyciu kapitału, o którego pochodzeniu strach pisać, jeśli nie ma się na zbyciu grubej kasy na wynajęcie batalionu adwokatów?

Większość komentatorów zgodnie twierdzi, że bojkot przyniesie Prawu i Sprawiedliwości więcej szkody niz pożytku. Być może. Zaznaczę od razu, że opinie w tym tonie warto brać pod uwagę tylko, jeśli nie są pisane przez dziennikarzy (czy ogólniej- osoby zatrudniane w mediach); dziennikarze zniechęcajacy do bojkotowania mediów wypowiadają się oczywiście we własnym interesie, ich głos więc sporo traci... Szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę, że Jarosław Kaczyński stwierdził, iż dziennikarze TVN przyłączają się do rynsztoka i właśnie z tego powodu PiS nie zamierza się z tą stacją kontaktować. Jakie media w Polsce od dawna już miano rynsztokowych i brukowych dzierżą, kto je wydaje i jakie inne tytuły do tego wydawcy należą- te skojarzenia pozostawiam czytelnikom. Dla ułatwienia można zerknąć na powstałe na ten temat w S24 notki... Wypowiadający się krytycznie o bojkocie dziennikarze wiedzą, że i ich medium może zostać zbojkotowane; dobrze wtedy móc liczyć na wdzięczną odsiecz.

W samej ocenie strat i zysków, jakie może przynieść PiSowi bojkot TVN24 dobrze wziąć pod uwagę jedną rzecz. Otóż wszyscy krytycy tego posunięcia podkreślają, że stacje Wejcherta i Waltera to centrum życia politycznego, opiniotwórczość etc. Zgoda. TVN24 to potężny przekaźnik informacji, miejsce kreacji PR-u, polityczna rewia mody- ale także miejsce, w którym wypowiadajacy się muszą dopasowywać się do specyficznego schematu, zakładającego m.in. dominację osoby prowadzącej program nad zaproszonymi gośćmi. O ile partiom z głównego nurtu- Platformie czy SLD taka sytuacja pasuje (raz, że prowadzący są im przychylni, dwa- styl wypowiedzi tych partii jest komplementarny do formy używanej przez telewizję) o tyle Prawu i Sprawiedliwości niekoniecznie. Nie chodzi nawet o nieprzychylność prowadzących (choć nie jest ona nieistotna). By zobaczyć, gdzie jest pies pogrzebany, wystarczy zwrócić uwagę na linię, jaką od chwili swojego powstania realizuje PiS. Partia ta odcina się od głównego nurtu polityki, określanego jako III RP i stara się (mniej lub bardziej skutecznie) być postrzegana jako byt różny od reszty sceny politycznej. Występy w TVN wymagają zaś- choćby chwilowego- powrotu do nurtu III RP, czyli przyjęcia form używanych w głównym nurcie walki politycznej. Mówiąc inaczej- PiS, krytykując zasady rządzące III RP i jednocześnie korzystając z wyrosłych na tych zasadach mediów pozostaje w pewnej sprzeczności, której ciągnięcie uzasadnione jest jedynie możliwością zaprezentowania własnej wizji szerszemu audytorium. W sytuacji, kiedy poziom, nazwijmy to najogólniej- kulturalny stacji drastycznie spada, straty wynikające ze zgniłego kompromisu przeważają zyski z pokazania się na antenie i bojkot nie musi być takim znowu złym rozwiązaniem.

Dla zilustrowania (to już na marginesie) powyższej sytuacji można wyobrazić sobie np. Marka Jurka udzielającego wywiadu "Nie". Rozgłos murowany, ale śmiem wątpić czy zysk polityczny byłby dla polityka oszałamiający; na odwórt, Grzegorz Napieralski niewątpliwie wywołałby bardzo duże zainteresowanie występując w Radio Maryja, ale nie wiem czy jego elektorat byłby takimwystępem zachwycony. To oczywiście przykłady bardziej skrajne, ale podobnego rodzaju.

wtorek, 15 lipca 2008

O wadze polityki historycznej

Szwajcarska telewizja przygotowała reportaż na temat "wypędzeń" Niemców po II wojnie światowej. Jednego z bohaterów reportażu- wnuka "wypędzonego" Niemca- skonfrontowała w poświęconym tej sprawie programie z polskim posłem Dawidem Jackiewiczem. Na skutek konfrontacji poseł Jackiewicz dowiedział się, że "za rozpoczęcie II wojny światowej i mordowanie Żydów odpowiadają Polacy. Powinni oni przeprosić za wypędzenia Niemców z Dolnego Śląska, a straty poniesione w wyniku hitlerowskiej agresji do komunistyczna propagand" oraz że jest "polskim nacjonalistą" (cytuję za artykułem na portalu Dziennik.pl). Co zrozumiałe, poseł wystąpił o interwencję do polskiego MSZ; dalszy tok sprawy (mam taką nadzieję) jest oczywisty.

Ciekawsza jest inna rzecz. Otóż z przytoczonym wyżej oskarżeniem nie wystąpił jakiś modelowy "przeciętny Europejczyk", który- jak wielokrotnie dowiedziono- historią się ani interesuje, ani przejmuje, więc oczywiście jej nie zna. Oskarżał wnuk "wypędzonego", osoba zainteresowana realizacją opierających się na bądź co bądź historycznych argumentach roszczeń. Ergo: człowiek, który powinien historię, a przynajmniej ten jej wycinek, który dotyczy jego przodka, znać nieźle. Jak wynika z jego wypowiedzi albo tak nie jest albo mamy do czynienia z prowokacją. Drugą możliwością zajmować się nie będę, ponieważ przesłanki za nią przemawiające są dość słabe (w spiskową teorę dziejów wierzę tak mniej więcej, jaki w teksty publikowane w "GW").

Pozostaje możliwość pierwsza- osoba zainteresowana tematem kompletnie nie orientuje się w faktach. Może to być spowodowane, na przykład, przyswajaniem sobie historii w wersji neonazistowskiej- znacznie jednak bardziej prawdopodobne jest, że niemieccy "wypędzeni" i instytucje ich reprezentujące świadomie wprowadzają w błąd osoby mające walczyć o utracone na skutek niemieckich działań mienie, by w ten sposób dodatkowo "zmotywować" je do działania. Trudno powiedzieć czy sami szefowie przeróżnych związków "wypędzonych" w taką wersję wierzą; jest to raczej mało prawdopodobne. W każdym razie fakt, że wierzą w nią sami "wypędzeni" czy och potomkowie, niewątpliwie jest im na rękę.

Z naszego, polskiego punktu widzenia istotna jest przede wszystkim jedna rzecz. Musimy wyzbyć się przekonania, że myśląc o drugiej wojnie myślimy o tym samym- lub chociaż w przybliżeniu tym samym- co "wypędzeni". Jak widać, ich opinia o tamtych czasach może diametralnie różnić się od faktów. Nie chodzi o samo uzasadnienie "wypędzeń"- to mogłaby być kwestia dyskusyjna- chodzi o patrzenie na wydarzenia, które do "wypędzeń" doprowadziły; nie ma co się dziwić Niemcom, że żądają zwrotu mienia, skoro w ich (fałszywym- i na korekcji w tym miejscu należy się skupić) mniemaniu to Polacy spowodowali wojnę, nie ponieśli w jej czasie strat i jeszcze wymordowali miliony Żydów. Dyskusja o wypędzeniach, w której my będziemy przekonywać Niemców o tym, że "takie były postanowienia umów międzynarodowych" czy używać jakichkolwiek argumentów budowanych na nieznanych Niemcom faktach historycznych nie ma sensu. Niemcy muszą przede wszystkim dowiedzieć się, jak to naprawdę było; dopiero później możliwa będzie dyskusja o skutkach tego, co było.

Niezbędność polityki historycznej- i to na skalę europejską- nie podlega już dyskusji. Polityka historyczna wykroczyła już ze sfery ideowej, lokując się przede wszystkim w dziedzinie finansowej, ekonomicznej. Zarzucenie jej realizacji może w niedalekiej przyszłości poskutkować odszkodowaniami, jakie Polska będzie zmuszona zapłacić za wywołanie wojny i zniszczenie w jej toku Berlina czy Drezna.

środa, 9 lipca 2008

Interes (aborcyjny) musi się kręcić

Niejaka Alicja Tysiąc, szerzej znana ze sprzedaży, za ciężkie pieniądze, własnego dziecka, wywęszyła nowy interes. Najobrotniejsza z polskich kobiet zamierza tym razem zarobić na księdzu Gancarczyku, który rzekomo naruszył jej dobra osobiste. Jak sama przyznaje, zależy jej głównie na zysku, uzasadnione więc wydaje się określenie jej terminem businesswoman.

Tak na marginesie- ciekawi mnie, co o dobrach osobistych i ich naruszaniu może wiedzieć osoba, która publicznie domagała się odszkodowania za to, że nie udało jej się zabić własnego, kilkuletniego już wtedy, dziecka? Pewnie niewiele, ale przecież pecunia non olet...

Ks. Gancarczyk, redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego", w cyklu artykułów poświęconych obronie życia sprzeciwiał się zabijaniu dzieci, przywołując także przykład Alicji Tysiąc. „Gość Niedzielny" aborcję określa bez użycia eufemizmu jako zabójstwo, akt oskarżenia będzie więc najprawdopodobniej skonstruowany tak, by przekonywać, że takie określenie aborcji obraża kobiety aborcję przeprowadzające. Ergo: istotnym, jeśli nie głównym celem procesu może być doprowadzenie do zakazu określania aborcji (adekwatnym, choć akurat ta kwestia ma tu mniejsze znaczenie) mianem zabójstwa czy morderstwa. Jeśli tak jest w rzeczywistości, możemy powoli mówić o zaprzestawaniu ukrywania faszystowskiej twarzy ruchu proaborcyjnego.

Jedno z naszych większych mediów nadało zresztą dotyczącemu sprawy materiałowi znamienny tytuł „Proces za »niedoszłą morderczynię «", co biorąc pod uwagę linię przez to medium reprezentowaną (tudzież bardzo specyficzne podejście do wolności słowa i myśli) dość wyraźnie pokazuje, że taki właśnie będzie kierunek działania oskarżycieli. Tytuł powyższy jest grubą manipulacją, sugeruje bowiem, że w „Gościu Niedzielnym" użyto sformułowania „niedoszła morderczyni", podczas gdy coś takiego miejsca nie miało.

Wspomniane (bez wymienienia nazwy, coś się ostatnio brzydliwy zrobiłem) medium wywiodło zatem tytułowe określenie z rozumowania: „określają aborcję mianem zabójstwa/morderstwa, a więc określają kobiety, które poddały swoje dzieci aborcji mianem zabójczyń/morderczyń, zatem określają kobiety, które chciały poddać swoje dzieci aborcji, ale z jakichś powodów im się nie udało mianem niedoszłych zabójczyń/morderczyń, skoro więc do tej ostatniej grupy należy Alicja Tysiąc, to wspomnienie jej osoby na łamach „Gościa Niedzielnego" usprawiedliwia sugestię, że „Gość Niedzielny" użył wspomnianego określenia dosłownie. Tymczasem jest dość znaczna różnica pomiędzy wyrażeniem dosłownym, a powiedzeniem tego samego w sposób jakoś tam zawoalowany (sformułowanie „pani minister jest głupia" brzmi znacznie ostrzej, niż oznaczające w pewnej, znanej skądinąd sytuacji dokładnie to samo „koszt raportu pani minister wielokrotnie przekroczył sumę nadużyć, o których ten raport traktował", prawda?).

Kiedy pisałem powyższy tekst, naszła mnie jeszcze jedna refleksja. Oto lewacy domagają się rozszerzenia prawa do zabijania ludzi dzieci; z drugiej strony ktoś pozwał Nicponia za to, że ten postulował legalizację strzelania do lewaków (postulował legalizację, nie strzelanie wbrew obowiązującemu prawu- to zasadnicza różnica). Ciekawe, prawda? Tym bardziej, że Nicpoń wzywał do zalegalizowania karania (dość surowego, przyznam) za coś (konkretnie- za zamachy na cudzą własność i życie) podczas gdy aborcjoniści wzywają do legalizacji zabijania niewinnych za sam fakt istnienia.

wtorek, 8 lipca 2008

Bezmyślność i postkomunistyczna mentalność, czyli Hołdys i Pinior

Wydawałoby się, że sprawa opisanej przez pp. Cenckiewicza i Gonatrczyka przeszłości Lecha Wałęsy powinna powoli przesuwać się ze strefy zainteresowań polityków i mediów ku historykom i organom ścigania. Być może tendencja taka zarysuje się wyraźniej z czasem, póki co jednak pokłosie współpracy Wałęsy z SB inspiruje kolejne postaci sceny publicznej, które wręcz prześcigają się w płodzeniu głupich pomysłów.

Do IPNowskiej publikacji (a właściwie jej ech) wracam zainspirowany przez Spitfire'a, który podesłał mi dzisiaj wypowiedź Hołdysa dla TVN24*. Wracam z mieszanymi uczuciami, bowiem kiedy ponad rok temu wziąłem na warsztat bezrefleksyjność i instynkt stadny, jaki zaprezentował były muzyk, spowodowałem eksplozję przeróżnych, w większości negatywnych emocji. Mam jednak nadzieję, że- wobec upływającego czasu- ocena osoby Hołdysa trochę ochłodła i przetrzeźwiała, a aktualna notka nie wzbudzi już takich nerwów.

Zbigniew Hołdys już wielokrotnie pokazał, że jak potrafił mówić o życiu, tak kompletnie nie potrafi mówić o życiu publicznym. Dzisiejsza wypowiedź nie jest pod tym względem wyjątkiem. Były artysta dowodzi, że niespecjalnie potrafi odróżnić proces sądowy od publikacji materiałów historycznych z komentarzem („Nie można skazać kogoś wiedząc, że istniała szansa, że to jednak nie był on" tudzież „A my tutaj nie mamy żadnych dokumentów, dowodów z podpisem Wałęsy, mamy oświadczenia esbeków, nie mamy oświadczeń ludzi..."). Poza tym artykułuje dość kontrowersyjny pogląd, jakoby SB-cy nie byli ludźmi, jednak nie jest to raczej przejaw skrajnego antykomunizmu, bowiem już w następnym zdaniu Hołdys wskazuje wiarygodne autorytety („A co jeśli na przykład w katalogu dokumentów partyjnych znajdował się świstek w którym Kiszczak żalił się Jaruzelskiemu - "Kurde, kaperujemy tego Wałęsę od 20 lat i się nie daje"?"). Zawsze sądziłem, że stosunek Zbigniewa Hołdysa do tych dwóch panów był, powiedzmy, krytyczny... Życie jednak bywa zaskakujące.

Chwilę później były muzyk skonstruował jeszcze interesującą definicję rzetelności („Rzetelność polega... Wie Pan prawda to jest znajomość wszystkich faktów, wszystkich.") co w kontekście wcześniej wypowiedzianych słów („bo wie pan, na podstawie karty pracy pana w TVN-ie można ocenić co pan zrobił w TVN-ie, ale pan gdzieś był, pan funkcjonował w życiu, w szkole, w różnych miejscach. Zajrzeć tylko tu i na tej podstawie zbudować opinię oczywiście można, że pan jest wspaniałym dziennikarzem, solidnym, punktualnym i tak dalej, na tym się właściwie kończy opinia pana wedle pracodawców z TVN-u, ale co się dzieje z opiniami innymi, z dogłębną analizą wszelkiej dokumentacji") prowadzi wprost do wniosku, że aby napisać cokolwiek o kimkolwiek, trzeba przeprowadzić dogłębną analizę jego życiorysu. Trochę obawiam się, co by było, gdyby teorie Hołdysa podchwycił Ćwiąkalski i wdrożył do procedur karnych... w każdym razie niemowlęta można by jeszcze od biedy skutecznie sądzić.

Dalej Hołdys dowiódł, że obce są mu kwestie odpowiedzialności, a i z logiką idzie niesporo („Dobrze, no to niech mi ktoś udowodni, że Wałęsa je ukradł. Ja chętnie w to uwierzę jak zobaczę dowód, ale nie można mówić, że on na pewno je ukradł, no bo kto? Wie pan, a jeżeli to Lech Kaczyński, czy Jarosław będąc tam w kancelarii gwizdnęli te dokumenty, no i co? To jest taki sam dowód jak tamten, że to zrobił Wałęsa"). Prosty fakt, że za dokumenty odpowiada osoba, która zażyczyła sobie ich wypożyczenia jakoś nie trafił jeszcze do świadomości byłego artysty.

Hołdysa, muszę przyznać, nawet mi żal. Gdyby wszelkimi sposobami nie czepiał się obecności w życiu publicznym, zapewne nie musiałby popisywać się indolencją i, przede wszystkim, konformizmem. Szkoda.

Przekazane mi przez Spitfire'a materiały przeczytałem i zerknąłem, co jeszcze w internecie dźwięczy w sprawie Lecha Wałęsy. Jeśli nawet wpadło mi do głowy, że wystąpienie Hołdysa jest szczytem groteski, to szybko przyznałem, że jednak nie.

Oto Józef Pinior z SdPl (były opozycjonista, aktualnie działacz postkomunistyczny) zapowiedział** powstanie komitetu „Solidarni z Lechem Wałesą" i ogłosił, że były prezydent jest niedyskutowalną i nienaruszalną instytucją. Prawda, jaki ładny kwiatek? I nawet pachnący- co prawda stalinizmem, ale jednak. Zastanawiam się czy słowa Piniora nie urodziły się pod wpływem czegoś mocniejszego, jednak analizując wcześniejsze dokonania tego polityka dochodzę do wniosku, że albo pan europoseł jest trzeźwy albo jego wątroba cierpi chroniczne katusze. W każdym przypadku przyznaję, że dawno nie dane mi było komentować tak odjechanej (to chyba najlepsze określenie...) wypowiedzi. Pal diabli sam komitet- przeróżnych komitetów ds. czego się da mamy w Polsce na pęczki, jednak określenia „nienaruszalność" i „niedyskutowalność" użyte w odniesieniu do osoby, której rola ewidentnie wymaga omówienia (choćby ze względu na zachowanie na początku lat 90 i nerwowe ruchy ostatnio) i zapewne osądzenia (machlojki z dokumentami) ładnie charakteryzują mentalność środowisk postkomunistyczno-lewoliberalnych. Mentalność sprowadzającą się w gruncie rzeczy do podziału świata na „dobrych" i „złych" i niedopuszczaniu jakiejkolwiek refleksji w kwestiach niewygodnych.

W końcu wygodniej bezmyślnie powtarzać slogany, prawda?

________________________________________

*TVN24, rozmowa z Jarosławem Kuźniarem dzisiaj (06.VII) o 10:20
**http://www.tvn24.pl/-1,1556298,wiadomosc.html

sobota, 28 czerwca 2008

Studencka manifestacja prymitywizmu

"Towarzystwo Irańskie" z Berlina, organizacja-filia irańskich "Ludowych Mudżahedinów" organizuje w Paryżu protest przeciwko "łamaniu praw człowieka w Iranie". Sam temat protestu mówi niewiele, właściwie tyle tylko, że i muzułmanie nauczyli się wykorzystywać pałkę tak zwanych "praw człowieka"* do walki o swoje cele. Nie sam temat jest zresztą- przynajmniej z punktu widzenia Polaków- najistotniejszy; muzułmanie to póki co problem przede wszystkim Francuzów i Niemców. Z naszego, polskiego punktu widzenia istotniejszy jest udział w mudżahedińskiej demonstracji Polaków. Ściślej mówiąc- polskich studentów. Najściślej- motywy, jakie naszymi studentami (przyszłą "elitą narodu"... pusty śmiech ogarnia) kierują.

Otóż polscy studenci skusili się na bardzo tani (bodaj 20 zł) trzydniowy wyjazd do Paryża. W zamian za możliwość zwiedzenia francuskiej stolicy muszą tylko wziąć udział w muzułmańskiej manifestacji. Czy manifestację organizuje organizacja terrorystyczna (co bardziej prawdopodobne) czy też tylko na terrorystyczną kreowana, ma mniejsze znaczenie. Ważne jest co innego- to, czym kierują się przepytywani przez dziennikarzy polscy studenci.

Po pierwsze, większość z nich nie wiedziała, że sponsorująca ich wyjazd organizacja posądzana jest o terroryzm. Ciekawe, że studenci- ludzie niby (z naciskiem na "niby", jak widać) w miarę inteligentni nie pomyśleli, by sprawdzić, któż to i dlaczego organizuje im, praktycznie za darmo, wycieczkę do Paryża. Trudno powiedzieć, czy to wynik bezmyślności, czy raczej przekonania, że "młodzieży się należy", wpajanego młodszym pokoleniom od dzieciństwa (w ramach zwiększania pewności siebie). W każdym razie już ta sytuacja pokazuje, jak łatwo polskimi kandydatami na "inteligentów" (czy raczej wykształciuchów, jak trafnie określił tych, niezbyt lubiących własną refleksję czy wątpliwości ludzi Ludwik Dorn) manipulować.

Po drugie, poinformowani przez dziennikarzy o rzeczywistym znaczeniu ich manifestacji studenci nie przejawili praktycznie żadnego zażenowania** (wydawałoby się, naturalnego po obnażeniu ich galopującej głupoty) czy chęci zmiany swoich planów (że o zwrocie pieniędzy za wyjazd nie wspomnę). Muzułmański sponsoring okazał się ważniejszy. To świadczy nie tylko o łatwości manipulowania intelektualnie leniwymi i z własnej woli nieświadomymi wykształciuchami- to już wyraźny znak, że polskiego wykształciucha można po prostu tanio kupić, nakłonić do robienia czegokolwiek, nawet sprzecznego z głoszonymi przez tegoż wykształciucha tezami- wystarczy zasponsorować wycieczkę do Francji.

Najbardziej bawi mnie oburzenie, jakie na wieść o prymitywnym zachowaniu polskich "studentów" (tak, cudzysłów zamierzony i mający na celu zdyskredytowanie ludzi, którzy w normalnych warunkach nie doszliby nawet do matury) zaprezentowały co poniektóre media. Trudno bowiem nie zauważyć, że takie zachowanie jest prostą konsekwencją lansowanej przez te media promocji materializmu i bezmyślności (choćby promowanej poprzez wpajanie bezkrytycznego uwielbienia dla "autorytetów").

Pewne środowiska (nie będę litościwie wymieniał konkretnych nazw i nazwisk, wszak wszyscy je znają) założyły sobie wyhodowanie przekonanego o swojej wyjątkowej wartości, za to wyzbytego z refleksji czy innych przejawów samodzielnego myślenia człowieka- wykształciucha właśnie- wartościowego tylko dlatego, że dzięki swoim cechom łatwego do kontrolowania (za pomocą opinii zamieszczanych w jednym medium, wszak wykształciuch nie potrzebuje zróżnicowanej informacji). Środowiska te nie wzięły jednak pod uwagę, że tak spreparowanego wykształciucha kontrolować może każdy, kto opanuje sterowanie za pomocą charakterystycznych komend, choćby- jak w omawianym przypadku- komendy "prawa człowieka".

__________________________________________________

*Piszę w cudzysłowie, ponieważ prawa te są nie tyle prawami człowieka, co zbiorem wydumanych zasad używanych przede wszystkim do szczucia przeróżnych skrajnych bojówek (np. organizacji homoseksualnych) na niepokorne rządy.

**Choćby zażenowania własną nieświadomością celu wyprawy, która najbardziej ich kompromituje.

piątek, 20 czerwca 2008

Biskupa Gocłowskiego wiedza transcendentalna

Jak uprzejmie donosi "Dziennik" na swym portalu, na temat książki o Wałęsie wypowiedział się dzisiaj arcybiskup Gocłowski, zwany czasem przez dowcipnisiów "duszpasterzem SLD" tudzież "duszpasterzem GW". Wypowiedź arcybiskupa Gocłowskiego na pewno konkurowałaby do czołówki najśmieszniejszych kwestii ostatnich paru tygodni, gdyby nie fakt, iż całą tą czołówkę wypełniają wypowiedzi samego Wałęsy.

Mimo wszystko warto owoc głębokich przemyśleń gdańskiego biskupa-emeryta przytoczyć, choćby jako dowód, że emerytura nie jest li tylko czczym wymysłem władz kościelnych, ale ma głębokie uzasadnienie jako sposób na, bądź co bądź, ograniczenie bytności podobnych biskupowi Gocłowskiemu w mediach.

Sam fakt zupełnego niezrozumienia idei powstania książki (cytując za podlinkowanym artykułem z "Dziennika": "Zdaniem abp. Gocłowskiego, książka jest atakiem na człowieka, który przyczynił się w ogromnej mierze do uzyskania wolności i suwerenności przez Polskę, ale też do zjednoczenia wschodniej i zachodniej Europy") można by jeszcze biskupowi wybaczyć. Zaznaczyć jednak trzeba, że gdyby przyjąć jego logikę i uznać, że atakowanie Wałęsy to czyn straszny i haniebny, to okazałoby się, że najstraszniej postępuje i największą hańbą okrywa się sam Wałęsa, którego każda prawie wypowiedź wygląda na obliczoną na wyrządzenie sobie jak największej krzywdy.

Wszystko jednak blednie wobec stwierdzenia, że dzieło historyków IPN (nota bene oparta na dokumentach, podczas gdy cała jej krytyka opiera się na "wewnętrznych przekonaniach" obrońców, "symboliczności i pomnikowości" Wałęsy ewentualnie na fakcie, iż autorzy książki mają poglądy polityczne) to książka "publicystyczna, zbyt mocno upolityczniona". Jednocześnie, jak donosi "Dziennik", biskup twierdzi, iż nie zamierza jej nawet czytać.

Proszę Państwa, możliwości są dwie. Albo biskup doznał nagłej iluminacji i otworzyła się przed nim wiedza transcendentna... albo (co przyznam, jest bardziej prawdopodobne) były gdański metropolita postępuje jak każdy postępowy europejski intelektualista- czyli wykształciuch- i wypowiada się autorytatywnie o rzeczach, o których niespecjalnie ma pojęcie, ale wyrobił sobie jedynie słuszne zdanie na podstawie przedstawianych przez odpowiednie media informacji. Ponieważ zaś postępowa europejska inteligencja zbyt bystra nie jest, biskupowi przytrafiła się mała nielogiczność w wypowiedzi... Ale to nic nie szkodzi, kogo obchodzi sens i logika- że nie wspomnę o przyzwoitości- kiedy trzeba wypełniać sojusznicze zobowiązania?

wtorek, 17 czerwca 2008

Lecimy Wielgusem

"Rzeczpospolita" opublikowała fragmenty mającej się ukazać książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka o współpracy Wałęsy z SB. Wynika z nich jasno, że Wałęsa nie pełnił roli zarejestrowanego "dla statystyk" nazwisk, ale donosił i brał za to pieniądze. Poza tym książka zajmuje się działaniami byłego prezydenta na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy przeglądał on i- najpewniej- zdekompletował teczkę z dokumentami na swój temat.

Czas na zajmowanie się meandrami wałęsowskiej współpracy przyjdzie, kiedy książka się ukaże i zawarte w niej dowody można będzie poddać analizie. Dzisiaj ciekawsza jest sama obserwacja zachowania głównego jej bohatera. Gdyby ktokolwiek oskarżał Lecha Wałęsę o słuchanie Radia Maryja, dzisiaj otrzymałby ostateczny dowód na fałszywość takich pomówień- widać bowiem wyraźnie, że Wałęsa najwyraźniej sprawy abpa Wielgusa nie zna, w szczególności nie wie, do jakiej kompromitacji prowadzi przyjęta przez biskupa, a przez byłego prezydenta kopiowana postawa zaprzeczania faktom.

Zachowanie Wałęsy już od jakiegoś czasu przypomina rozpaczliwą obronę abpa Wielgusa, dzisiaj jednak podobieństwo stało się wyjątkowe- tak Wałęsa, jak abp Wielgus szli zaparte w obliczu twardych dowodów, kłamiąc i klucząc. W obu przypadkach sama współpraca blednie wobec niehonorowego, kompromitującego zachowania w sytuacji jej ujawnienia.

Najbardziej jednak uderzającym podobieństwem jest podobieństwo medialnych i społecznych zapleczy "Bolka" i "Greya". Środowiska broniące abpa Wielgusa i Wałęsy charakteryzuje podobne, dogmatyczne podejście do rzeczywistości, wynikające ze ślepej wiary w autorytety (z jednej strony- autorytet o. Rydzyka i kilku jego współpracowników, z drugiej- grono mędrców podpisanych pod sławetnym listem w obronie byłego prezydenta), ignorowanie jakichkolwiek racji przeciwników, pogardliwy do przeciwników stosunek i- przede wszystkim- agresja przebijająca z ich zachowań i wypowiedzi (nadużywające lasek czy parasolek panie z rodzin RM oraz wściekłe tyrady Rydzyka z jednej strony, wysmarowany błotem samochód Cenckiewicza i notoryczne obrażanie i podważanie kompetencji obu historyków z drugiej). Szczególnie paskudnym chwytem są oskarżenia Wałęsy, który twierdzi, że przez pracę historyków wygrywa SB; sam Wałęsa traktuje bowiem oskarżanie siebie o taką współpracę jak przestępstwo mimo, iż historycy przedstawili konkretne dowody- jego słowa zaś nie są poparte niczym, może z wyjątkiem własnego przekonania byłego prezydenta.

Bezrefleksyjność obrońców tak Wielgusa, jak Wałęsy jest wręcz porażająca, bardzo utrudniając rozróżnienie członków obu obozów. Szczęściem zwolennicy Wielgusa chadzają zazwyczaj w beretach- przynajmniej w chłodniejsze dni pozwala to na zorientowanie się, z kim mamy do czynienia.

Lech Wałęsa miał szanse- wiele lat szans- na wyjście ze swej sytuacji z honorem. Jego działania w latach osiemdziesiątych spokojnie mogłyby usprawiedliwić niechlubną kartę wcześniejszej dekady. Niestety, Wałęsa wolał brnąć w kłamstwa i zacierać ślady licząc na brak zainteresowania swoimi dokumentami (?) lub siłę własnej legendy (?)- trudno określić. Być może liczył na osoby, które przeglądały (bezprawnie) archiwa na początku lat dziewięćdziesiątych. Trudno wypowiedzieć się jednoznacznie- pewne jest to, że Lech Wałęsa przegrał z własną przeszłością, a teraźniejsze kompromitacje są tylko tej porażki oznakami.

niedziela, 15 czerwca 2008

A gęby sobie wytrzemy. Demokracją.

Jeśli ktoś miał jeszcze złudzenia co do jakości polityki prowadzonej przez Platformę Obywatelską, to dzisiaj, po publikacji "Newsweeka", te złudzenia powinny zostać rozwiane. Partia Schetyny, korzystając z upływu terminu działalności Komisji Weryfikacyjnej WSI, odsuwa aktualnie weryfikującą ekipę (co ewentualnie dałoby się zrozumieć, a ze względu na powiązania Platformy z dawnym UOP daje się zrozumieć bardzo dokładnie) i robi to w sposób wyjątkowo prostacki, z pominięciem drogi parlamentarnej.

Weryfikacja żołnierzy WSI jest regulowana przez ustawę o rozwiązaniu WSI. Według niej, funkcjonariusze służb wojskowych po pozytywnym zweryfikowaniu przez komisję weryfikacyjną mogą podjąć pracę w nowych służbach. Platforma Obywatelska nie zamierza zmieniać ustawy- wymagałoby to debaty i głosowania w Sejmie, co uniemożliwiłoby załatwienie sprawy po cichu, poza tym ustawa najpewniej zostałaby zawetowana przez prezydenta. Zamiast więc trudzić się nieistotnymi sejmowymi procedurami, Platforma postanowiła rzecz rozwiązać za pomocą rozporządzeń MON.

Działacze PO chcieliby być może uzasadnić takie podejście spodziewanym vetem prezydenta i brakiem czasu, niestety, tego zrobić nie mogą- w dyskusji na temat veta szybko okazałoby się bowiem, że sprzeciw prezydenta wobec pomysłów PO nie jest spowodowany czystą złośliwością, ale wynika z faktu, iż ustawa, którą prezydent w 2006 roku podpisał istotnie różni się od ostatnich pomysłów partii rządzącej. Główną zmianą, którą po cichu chce przepchnąć PO, jest połączenie weryfikacji "starych" funkcjonariuszy z kwalifikacją nowych kandydatów. Dość wyraźnie kłóci się to z obowiązującą ustawą i pokazuje przy okazji- a szczególnie w połączeniu z wczorajszymi wypowiedziami Tuska na zupełnie inny temat (referendum w Irlandii)- stosunek Platformy do demokracji czy roli parlamentu. Gardłująca przeciw wydumanym zagrożeniom demokracji za poprzednich rządów partia Schetyny teraz dokonuje zupełnie realnych nadużyć czy to wprost zachęcając do łamania demokratycznych procedur WE (kombinowanie, jakby tu przepchnąć traktat z Lizbony) czy to bezczelnie obchodząc obowiązującą ustawę. Swego czasu politycy PO oskarżali Jarosława Kaczyńskiego o polityczny makiawelizm; teraz okazuje się, że po prostu chcieli widzieć swoje wady w głównym przeciwniku politycznym... Wszak własne wady są dla ludzi najbardziej denerwujące i uważane za najbardziej kompromitujące dla przejawiających choćby ich ślady (czy sugestie) przeciwników.

sobota, 14 czerwca 2008

Ze mnie to chyba jakiś prorok będzie...

Moją poprzednią notkę zakończyłem takim akapitem: Z niecierpliwością czekam na reakcje eurokratów, kiedy wyniki referendum zostaną potwierdzone. Nie ukrywam, że spodziewam się kompromitującej dla europejskich polityków krytyki Irlandii jako państwa "antyeuropejskiego" i "separatystycznego", którą to krytykę potraktuję jako ostateczne przyznanie racji eurosceptykom.

Dzień wczorajszy jeszcze się nie zakończył, kiedy padły pierwsze propozycje, w których rozważano możliwość zignorowanie demokratycznego wyboru Irlandczyków. Żeby daleko nie szukać, premier Tusk (oficjalnie zwolennik demokracji) stwierdził, że "irlandzkie referendum w sprawie traktatu lizbońskiego- nawet jeśli Irlandczycy zagłosują na "nie"- nie dyskwalifikuje samego Traktatu, a UE będzie szukać sposobu na wprowadzenie go w życie". Oczywiście, Tusk niezbyt liczy się w skali europejskiej, bo choć rządzi w jednym z większych krajów WE, to wiadomo, że zrobi wszystko dla "jak najlepszej integracji", czyli de facto, sam ograniczywszy sobie pole manewru, nie jest poważnym graczem- z tego jednak właśnie powodu można spodziewać się, że jego głos jest emanacją opinii obowiązującej w Berlinie czy Paryżu. Potwierdzeniem podobnego podejścia Francuzów (oficjalnie czołowych demokratów świata) jest wypowiedź ich sekretarza stanu ds. europejskich, Jouveta: "Najważniejsze to kontynuować proces ratyfikacji w pozostałych europejskich krajach i zobaczyć, jakie rozwiązania możemy znaleźć z Irlandczykami". Ten sam polityk posunął się nawet do groźby izolacji Irlandii w WE, twierdząc, iż "Nie możemy wyrzucić z Europy kraju, który w niej był przez 35 lat. Ale możemy ustalić z Irlandią specyficzne formy współpracy".

Wypowiedzią, która najlepiej pokazuje podejście eurokratów do demokracji, jest jednak kwestia wypowiedziana przez ich wielkiego bonza, Barroso: "Traktat nie jest martwy! Wynik irlandzkiego referendum nie rozwiązuje przecież problemów Europy", poparte we wspólnym oświadczeniu przez Angelę Merkel i Nicolasa Sarkozy'ego (jak widać, w kluczowych sprawach Paryż i Berlin potrafią zewrzeć szeregi): "Żałujemy wyniku irlandzkiego referendum, ale proces ratyfikacji traktatu w Europie musi iść do przodu". Merkel i Sarkozy "żałują" wyników demokratycznego referendum i zapowiadają ich zignorowanie (chociaż pierwotnie zakładano, że wystarczy brak zgody jednego kraju, by traktat wylądował na śmietniku... ktoś uwierzył w kłamstwa eurokratów?). Jeśli ktoś uważa, że moje wnioski idą zbyt daleko, proszę dyskutować z premierem Belgii, którego wypowiedź "Trzeba zachować spokój, ale Unia nie stanie się zakładnikiem Irlandii!" potwierdza je w całej rozciągłości.

Prostą drogę WE do dyktatury popierają także europejskie media. Przytoczę tylko kilka tytułów za onetem: "Irlandia szokuje Europę", "Europejski koszmar", "Irlandzki skandal"- to prasa niemiecka. Wynik demokratycznego głosowania to skandal... ciekawe podejście. "Frankfurter Allgemeine Zeitung" posuwa się nawet do wprost sugerującego mniejsze prawa niektórych krajów stwierdzenia, iż "mało który kraj skorzystał na członkostwie w Unii w takim stopniu jak Irlandia". W domyśle zatem- zapłaciliśmy wam, więc powinniście siedzieć cicho i realizować nasze plany. Pozytywnie na tym rozhisteryzowanym tle wyróżnia się "Die Welt", zauważający iż Unia "potrzebuje debaty na temat nowych podstaw egzystencji".

Głosy gazet francuskich nie odbiegają zbytnio od opinii swoich wschodnich sąsiadów. "Le Figaro" twierdzi, że "na szczęście Irlandia jest jedynym krajem, którego Konstytucja nakazuje zorganizowanie referendum w sprawie każdego traktatu" i posuwa się do propozycji, by Irlandczycy ponownie głosowali nad tekstem traktatu, do którego wprowadzono by "mało istotne poprawki, odpowiadające na ich zastrzeżenia".

Europejscy politycy (podobnie jak większość europejskich mediów) zgodnie z przewidywaniami skompromitowali ostatecznie proponowaną przez siebie wizję "integracji europejskiej" pokazując instrumentalne traktowanie ludzi i idei, które sami głoszą. Dowiedli, iż jednoczenie Europy to deptanie praw jej mieszkańców i pokazywanie im ich miejsca w szeregu posłusznych wykonywaczy poleceń jakiegoś wąskiego gremium czerpiącego ze swej (zgoła niedemokratycznej) władzy określone korzyści (vide: Gerhard Schroeder zasiadający w radzie nadzorczej konsorcjum gazociągu północnego w zamian za doprowadzenie do jego budowy w czasach, gdy był kanclerzem Niemiec).

Twarz, jaką zaprezentowały WE przy okazji irlandzkiego referendum jest więc zdecydowanie odpychająca i powinna zmusić do zastanowienia, czy na pewno chcemy w przedsięwzięciu pod tytułem "integracja" uczestniczyć. Oczywiście nie zmusi, ponieważ większość mieszkańców WE dawno już przestało się nad tego typu sprawami zastanawiać, przyjmując za swoje poglądy ogólnoeuropejski, prointegracyjny jazgot polityków i mediów. Czy takie zaczadzenie, zakrawające wręcz na amok, nie przypomina pewnych wydarzeń z nie tak dawnej historii?

piątek, 13 czerwca 2008

Panie Prezydencie, bądźmy drugą Irlandią!

Wszystko wskazuje na to, że Irlandczycy odrzucili w referendum traktat reformujący Wspólnotę Europejską. Traktat, przypomnijmy, będący w gruncie rzeczy mutacją odrzuconego przez m.in. Francuzów traktatu konstytucyjnego, który eurokraci postanowili wprowadzić za wszelką cenę, wbrew woli znacznej części (kto wie, czy nie większości) mieszkańców Wspólnot. W Polsce traktat, by zostać ratyfikowany, wymaga jeszcze podpisu Prezydenta... mam cichą nadzieję, że Prezydent, w geście przyjaźni względem premiera Tuska, traktatu nie podpisze, przyczyniając się do budowy w Polsce drugiej Irlandii.

Wyniki irlandzkiego referendum- jeśli się potwierdzą- niezbyt dobrze świadczą o stanie demokracji w WE. Zauważmy, że miażdżąca większość irlandzkiej sceny politycznej traktat popiera, zatem gdyby referendum się nie odbyło, Irlandia przyjęłaby traktat wbrew woli samych Irlandczyków. Zielona Wyspa jest jedynym miejscem, gdzie o ratyfikacji traktatu decydowało referendum- wszystkie inne kraje wybrały ratyfikację przez parlamenty, czasem z udziałem głowy państwa- właśnie z powodu możliwości odrzucenia traktatu w referendach, czyli z góry przyjmując możliwość działania niezgodnie z wolą obywateli.

Wnioski, jakie wysnuć można z powyższych faktów, są bardzo proste. Po pierwsze, opinia "elit" politycznych i społeczeństw bywa w kwestii traktatu diametralnie różna. Po drugie, wiele krajów które już ratyfikowały traktat, uczyniło to wbrew woli swoich obywateli, czyli z pogwałceniem zasad demokracji. Po trzecie więc, "elity" polityczne niezbyt się opinią społeczeństw przejmują- pomimo iż usta mają pełne demokratycznych frazesów. Demokracja zatem jest traktowana przez eurokratów czysto instrumentalnie, a zdanie obywateli państw zrzeszonych we Wspólnotach w gruncie rzeczy nie ma żadnego znaczenia.

Z niecierpliwością czekam na reakcje eurokratów, kiedy wyniki referendum zostaną potwierdzone. Nie ukrywam, że spodziewam się kompromitującej dla europejskich polityków krytyki Irlandii jako państwa "antyeuropejskiego" i "separatystycznego", którą to krytykę potraktuję jako ostateczne przyznanie racji eurosceptykom.

czwartek, 12 czerwca 2008

Panie premierze, jest nadzieja!

Niedaleko Florencji włoscy przyrodnicy wykryli jednorożca. Jednorożec, jak widać na załączonym obrazku, jest młody i całkiem ładny, przypominając z wyglądu sarnę. Jak wiadomo, jednorożce (tak jak i obiecane przez Słoneczko Peru i Kaszub cuda) nie występują szczególnie często, wręcz przeciwnie, pojawiają się na świecie sporadycznie- zatem manifestację bydlęcia z jednym rogiem na czubku głowy spokojnie można uznać za jasny znak, iż nawet cud Platformy jest możliwy.

Jest to teza uzasadniona tym bardziej, że jednorożca z rządem Tuska łączą także inne cechy. Ot, choćby bliskość gatunkowa z powszechnymi w rządzie jeleniami i łosiami. Poza tym, jak twierdzą naukowcy, powstanie jednorożca jest wynikiem wady genetycznej, mutacji- czyli zupełnie jak powstanie aktualnych poglądów Platformy, będących efektem mutacji poglądów wyznawanych przez tą partię przed jeszcze trzema laty. Więcej- jak twierdzi Fulvio Fraticelli, ekspert z zoo w Rzymie, miejsce, z którego wyrasta ten róg może być efektem urazu, jakiego mogła doświadczyć ta sarna. Taka zbieżność nie może być przypadkowa, wszak aktualna linia Platformy też powstała na skutek urazu- kto nie pamięta jesieni roku 2005?

Jak widać, wszystko wskazuje na to, że cud jest bliski.

środa, 11 czerwca 2008

Dokąd płynie Ponton?

Postać prezesa TVP Andrzeja Urbańskiego, przyznam szczerze, nie budzi mojej szczególnej sympatii. Urbański- na pierwszy rzut oka współpracownik braci Kaczyńskich- jest w rzeczywistości bardzo samodzielnym i skrajnie wyrachowanym graczem, posiadającym rozległe (momentami koszmarne) powiązania. Dzisiaj "Ponton" stał się bohaterem publikacji portalu "Dziennik" ze względu na spekulacje na temat możliwości wejścia postkomunisty Dubaniowskiego do zarządu TVP.

Być może moja niechęć do Urbańskiego spowodowana jest okolicznościami, jakie towarzyszyły jego obsadzeniu na stanowisku prezesa TVP. Bronisław Wildstein nadawał się na szefa publicznej telewizji jak mało kto. Nie ma sensu wychwalanie jego osoby; dość, że taki prezes gwarantował niezależność telewizji bez względu na polityczne zawieruchy. Zastąpienie Wildsteina Urbańskim było posunięciem zdecydowanie głupim, zresztą zemściło się na Jarosławie Kaczyńskim, kiedy Andrzej Urbański (wraz z całą TVP) aktywnie włączył się w kampanię wyborczą Platformy (akcja "idź na wybory") i walnie przyczynił do porażki swego protektora. Nie chcę snuć spiskowych teorii, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Andrzejem Urbańskim nie powodowała wtedy głupota.

Urbański jest bowiem człowiekiem na swój sposób niezależnym i swoją niezależność ceniącym. Oczywiście jest to niezależność inna, niż niezależność np. Wildsteina. Obrazowo porównać można te dwie postaci do pływających po morzu statków (lub, tradycyjnie "Pontona" Urbańskiego, do pontonu)- tyle, że Wildstein płynie obranym przez siebie kursem, podczas gdy Urbański dryfuje z prądami, z którymi mu akurat dryfować wygodnie.

Wydawać by się mogło, że aktualny prezes TVP, agitując w czasie kampanii wyborczej 2007 przeciw PiS podcina gałąź, na której siedzi; kojarzony mimo wszystko z partią Kaczyńskich. Z punktu widzenia PO związanie Urbańskiego jako szefa TVP z PiS jest oczywiście korzystne, pozwala bowiem na lansowanie platformerskiej wizji rządów Jarosława Kaczyńskiego; wątpliwe, by Andrzej Urbański liczył na powyborczą wdzięczność Tuska- jeśli nawet, to alternatywny scenariusz opracowany miał perfekcyjnie.

Paradoksalnie porażka wyborcza PiS okazała się dla Urbańskiego korzystna. Jarosław Kaczyński, nawet jeśli miał do swego byłego protegowanego pretensje o wsparcie wroga, nie mógł pozwolić sobie na uzewnętrznienie uczuć- on sam przestał być premierem, Urbański zaś wciąż zajmuje jedno z kluczowych stanowisk w państwie. Odrzucony przez PO znów może być wykorzystywany jako sojusznik PiS- tym razem jednak to on rozdaje karty i mimo zapędów Platformy potrafi utrzymać się na stanowisku tym bardziej, że ma pełne wsparcie PiS i prezydenta (jakikolwiek inny prezes TVP będzie oczywiście dyspozycyjny wobec PO, lepiej więc postawić na krnąbrnego, ale przez PO nielubianego Urbańskiego).

Obiektywnie patrząc, wziąwszy pod uwagę obecne warunki, trudno dostrzec lepszego niż Urbański kandydata na stanowisko prezesa TVP. Każdy wskazany przez PO będzie oczywiście prorządowy- Tusk nie pozwoli sobie na kogokolwiek niezależnego, obojętne, czy będzie to niezależność w stylu Wildsteina, czy specyficznie pojmowana niezależność typu Urbańskiego; weźmie miernego i wiernego, kierując się kryteriami analogicznymi do tych, które stosował dobierając swoich ministrów. Więcej zaś prorządowych mediów to mniej pluralizmu. Urbański, choć gra po tej samej stronie co PiS, w gruncie rzeczy nie gra z PiS w jednej drużynie. Do specyficznie pojmowanej niezależności dołożył swoistą apolityczność- w tym sensie, że nie jest zależny od żadnej siły politycznej (choć jest siła polityczna w pewnej mierze zależna od niego). Mimo wszystko wypada taką sytuację docenić, można też pośmiać się pod wąsem z sytuacji, w której rząd jest bardziej antytelewizyjny, niż telewizja antyrządowa.

Jak więc widać, zagrywki zmierzające do zainstalowania w radzie nadzorczej TVP Waldemara Dubaniowskiego (czy wcześniej wstawienie do Rady Programowej Gadzinowskiego) to zagrywki Urbańskiego, który wykorzystuje niemoc PiS do utrzymania się na stołku. Dla Prawa i Sprawiedliwości zmiana prezesa TVP byłaby równoznaczna z rozszerzeniem antyPiSowskiego jazgotu z mediów prywatnych na telewizję publiczną (czyli właściwie jazgot objąłby całą telewizję- w tym medium pluralizm zostałby ostatecznie wyeliminowany). PiS zrobi wiele, by do tego nie dopuścić- lepsza jest, jak już wspomniałem, specyficznie niezależna telewizja Urbańskiego niż kolejna tuba propagandystów Tuska.

Urbański, gracz doświadczony i bezwzględny, nie omieszkuje się tego wykorzystywać i konsekwentnie buduje swoją pozycję. Pytanie tylko, co zamierza z tak przygotowanego stanowiska osiągnąć- nie podlega wątpliwości, że jako pierwszy samowładny szef TVP ma olbrzymie pole manewru.

wtorek, 10 czerwca 2008

Artykuł Joanny Stanisławskiej- głupota, nienawiść czy manipulacja?

Na wp.pl pojawił się artykuł niejakiej Joanny Stanisławskiej dotyczący głośnej sprawy czternastolatki, która być może w wyniku gwałtu zaszła w ciążę i być może chce tą ciążę usunąć. Trudno jednoznacznie określić, bowiem relacje zmieniają się jak w kalejdoskopie. Faktem niezaprzeczalnym jest, że organizacje proaborcyjne zwietrzyły w sprawie kolejną okazję na promowanie obowiązku aborcyjnego.

Inkryminowany artykuł jest dość prymitywną agitką proaborcyjną, zawiera jednak dwa dość znamienne fragmenty. Pierwszy to wypowiedź Joanny Sochackiej, adwokata, która porównuje sprawę czternastolatki ze sprawą Alicji Tysiąc (gdyby ktoś zapomniał- to ta pani, która wyprocesowała odszkodowanie za niezamordowanie jej dziecka- w chwili ogłoszenia wyroku dziecko miało 6 lat- to się nazywa prawdziwa matczyna miłość, prawda?). Pani Sochacka twierdzi, że niewykonywanie aborcji to dla Państwa Polskiego najlepsza droga, by przegrać kolejny proces (przed jakimś fikuśnym eurotrybunałem).

Otóż nawet gdyby chodziło o przegrywanie przed tym- czy jakimkolwiek innym, nawet poważnym- trybunałem choćby i dziesięciu czy stu procesów- to jedno życie, które dzięki takiemu działaniu zostanie ocalone, jest tego warte. Być może dla ludzi nieczułych, wypranych z człowieczeństwa, porównywanie wartości życia dziecka z wartością odszkodowania (czy wątpliwą wartością symboliczną samego "wyroku") jest zasadne- ale takie porównania świadczą tylko i wyłącznie o wyzuciu z człowieczeństwa porównujących i są niedopuszczalne w cywilizowanym społeczeństwie.

Drugi istotny fragment to opinia samej autorki artykułu: "w efekcie ciągłego nękania przez działaczy organizacji pro-life dziewczyna doznała silnego krwotoku". Jestem człowiekiem spokojnym i niepoddającym się emocjom, ale przyznam, że ten kawałek mnie wkurzył. Rozważmy, jak wygląda sytuacja. Ciężarna czternastolatka, ciąża oczywiście pierwsza. Rodzina najwyraźniej patologiczna. Stresy związane z hospitalizacją. Szum medialny ("Wyborcza", "Newsweek" szczególnie). Aktywistki ruchów proaborcyjnych. Działacze organizacji pro-life. Cała masa możliwych przyczyn krwotoku, który zapewne spowodowany został zsumowaniem się wszystkich powyższych czynników ze szczególnym uwzględnieniem niedojrzałości organizmu dziewczyny. Tymczasem Stanisławska wie dobrze- krwotok spowodowało nękanie przez działaczy organizacji pro-life.

Prymitywne pojmowanie świata, nienawiść do inaczej myślących czy świadoma chęć manipulacji?

poniedziałek, 9 czerwca 2008

Wokół sceny (politycznej)

Lechowi Wałęsie nerwy puszczają na całego- jego wypowiedzi są coraz bardziej widowiskowe, wręcz niesiołowskie (że użyję neologizmu). Przy okazji były prezydent obraża przeciwników (gdzie ten oburzony wrzask salonu protestującego przeciw obniżaniu poziomu debaty publicznej?) i kompromituje się na wszelkie możliwe sposoby- choćby zapowiadając, że kto jest Bolkiem ujawni dopiero tydzień po przeczytaniu książki. Świadczy to o tym, że Wałęsa nie wie, kogo o bycie Bolkiem oskarży i nie chce, by jego wersja okazała się rażąco sprzeczna z książkową.

Cała ta sprawa byłaby zdecydowanie bardziej estetyczna, gdyby Lech Wałęsa nie wycofał w czerwcu 1992 notki z PAP; skompromitowałby się znacznie mniej, gdyby przyznał się w dowolnym momencie później. Nawet gdyby przyznał się teraz, przestałby brnąć w bagno- jakkolwiek jesteśmy już na etapie, w którym Wałęsę daleko bardziej skompromitowały ostatnie działania, niż współpraca w latach 70.

Swoją niszę ekologiczną znalazł za to i zagospodarował Mirosław Orzechowski. Zamiast miotać się pod drzwiami sceny politycznej (co ewidentnie zaszkodziło Wałęsie po 1995 roku) zdecydował się robić za narodowego trefnisia. Fizjonomia nawet pasuje, wystarczy, że były poseł LPR użyje paru mocnych barwników... Przyznam, że po porażce z Niemcami nic tak nie mogło poprawić humoru, jak propozycja Orzechowskiego, by odebrać polskie obywatelstwo dwóm czołowym niemieckim zawodnikom- Klose i Podolskiemu. Prawda, jaka słodka zemsta? I to znakomicie dobrana- zapewne bardziej utratą obywatelstwa zmartwiłby się Podolski, bowiem Klose od jakiegoś czasu jawnie sobie na swoje pochodzenie bimba, Podolski zaś usiłuje choć stwarzać pozory "rozdartego wewnętrznie" (że wychodzi to groteskowo, to inna sprawa). Kto zaś nam wbił dwa gole? Ano, Podolski właśnie- niech więc cierpi.

Oczywiście, kwestia czy występy w obcej reprezentacji nie powinny być impulsem do zrzeczenia się obywatelstwa pozostaje otwarta (chociaż pojęcie honoru stało się ostatnio trudne do pojęcia, szczególnie wśród młodych ludzi, więc raczej nie spodziewałbym się, że któryś z niemieckich asów napadu zdecyduje się na choćby jej rozważenie). Tak się jednak składa, że honoru nauczyć się nie da; zresztą nie sądzę, by o to Orzechowskiemu chodziło. Jakby nie patrzeć- Orzechowski jest niezastąpiony. Ciekawe, co wymyśli na otarcie łez po meczu z Austrią?

Ja osobiście mam nadzieję, że będzie musiał zaczekać na Chorwację... Tak się jednak składa, że przeważnie jestem hurraoptymistą.

piątek, 6 czerwca 2008

Proszę nie majstrować przy "Nowym Państwie"

Jak pisze na swoim blogu Artur Bazak, wydające "Gazetę Polską" Niezależne Wydawnictwo Polskie przejęło "Nowe Państwo", ewidentnie najwartościowsze pismo o tematyce kulturalno-społecznej na naszym rynku medialnym. Samo przejęcie przez prężne NWP, wydawać by się mogło, jest dla nie najlepiej się sprzedającego "Nowego Państwa" błogosławieństwem, być może nawet ratunkiem przed upadkiem (jakkolwiek ostatnio popularność periodyku chyba wzrosła). Niestety, Niezależne Wydawnictwo Polskie przesadziło cokolwiek jeśli chodzi o ingerencję w swój nowy nabytek i odwołało ze stanowiska redaktora naczelnego "NP" Michała Szułdrzyńskiego, w zamian nominując dotychczasową wicenaczelną z "GP" Katarzynę Hejke.

Nie chciałbym zostać źle zrozumiany- cenię zarówno "Nowe Państwo", które jest najlepszym, co można nabyć w "Empiku", jak "Gazetę Polską", pismo społeczno-publicystyczne, bezpośrednio reagujące na aktualne wydarzenia i (w przeciwieństwie do inicjatyw lewicowych, jak "Polityka", czy centrowych- "Wprost") potrafiące zachować przy tym kulturę przekazu czy "Niezależną Gazetę Polską", szczególnie zasłużoną, wg mnie, dzięki cyklowi artykułów o mniej znanych wybitnych postaciach naszej kultury. Tak się jednak składa, że każde z tych pism lubię za coś innego. W szczególności- "Nowe Państwo" bardzo lubię takie właśnie, jakie teraz jest, z wysokim poziomem debaty, poważnymi poruszanymi tematami, wyjątkową dbałością o takie "detale" jak stylistyka i, przede wszystkim, za zdrowy dystans do aktualnie dziejących się wydarzeń. Czytając "NP" odpoczywam od bieżączki, którą inne pisma o podobnych zainteresowaniach starają się postawić w centrum, jakby to właśnie od właśnie wypowiedzianych słów Kaczyńskiego czy Tuska wszystko zależało. "Nowe Państwo" to chłodny rozsądek, trzeźwa ocena- wręcz urealnienie stwierdzenia "znajmy miarę rzeczy".

O ile więc nie odmawiam Katarzynie Hejke profesjonalizmu w zarządzaniu gazetą (zresztą, jako wicenaczelnej "GaPola" nie można jej nic zarzucić), to pozwalam sobie wyrazić bardzo dużą wątpliwość, czy będzie ona dobrym naczelnym ww "NP". "Gazeta Polska" jest mimo wszystko pismem zupełnie innym- zaangażowanym w sprawy bieżące, znacznie bardziej dynamicznym, bliższym polityki; zarządzanie oboma tymi podmiotami musi uwzględniać ich odmienne charaktery. Tego, obawiam się, pani Hejke nie będzie w stanie "przeskoczyć". Być może kilka lat pracy w "NP" pozwoliłoby jej "przesiąknąć" atmosferą tego pisma, jednak przejście tam z dnia na dzień może tylko "Nowemu Państwu" zaszkodzić, nazbyt wplątać w sprawy bieżące, zmieszać z polityką- co przy dotychczasowym charakterze "NP" jest równoznaczne ze zmieszaniem z tym, co w polityce najgorsze. Tym bardziej, że Michał Szułdrzyński sprawdza się na swoim stanowisku więcej niż dobrze i pod jego rządami pismo nie tylko nie straciło swych walorów, ale zaczęło zdradzać tendencję do pewnych pozytywnych zmian- a jak trudno jest ulepszyć coś, co już jest znakomite, nie trzeba tłumaczyć. Michałowi Szułdrzyńskiemu ta sztuka się udawała- jego osoba jest dla "Nowego Państwa"- nie waham się tego powiedzieć- nieodzowna i mam nadzieję, że szefowie NWP to zrozumieją.

Nowe Państwo to najwyższa marka, która swoją wartość zawdzięcza przede wszystkim świetnemu, niezależnemu zespołowi redakcyjnemu. Narzucanie redakcji "NP" czegokolwiek- szczególnie w sytuacji, kiedy do dotychczasowych jej działań nnie ma żadnych zastrzeżeń- doprowadzić może co najwyżej do zniszczenia zespołu i odejścia dziennikarzy i współpracowników.

A to, nie oszukujmy się, doprowadzi do tego, że z "Nowego Państwa" pozostanie tylko nazwa. Nie chciałbym, bardzo bym nie chciał, żeby do tego doszło.

DODATEK: Paweł Paliwoda na swoim blogu stwierdził, że M. Szułdrzyński dostał wymówienie jeszcze od poprzedniego wydawcy (Srebrnej), a NWP zaproponowało mu stanowisko wicenaczelnego. Jeśli tak jest, oczywiście stawia to NWP w znacznie lepszym świetle, nie zmienia jednak faktu, iż naczelnym powinien zostać ktoś ze starego zespołu, najlepiej Szułdrzyński z tego prostego powodu, że się nadaje.

DODATEK2: Tomasz Sakiewicz (chyba najlepiej poinformowany): NWP wydawca Gazety Polskiej nie przejmował, nie kupował, nie współpracuje z Nowym Państwem. Nowe Państwo jest własnościa spółki Srebrna i takową pozostaje. Nie mogliśmy więc nikogo zwolnić, czy zatrudnić.

czwartek, 5 czerwca 2008

Lechowe spotkania kabaretowe

Abstrahując od tego, czy Lech Kaczyński powinien wypowiadać się nt. współpracy Wałęsy z SB przed publikacją mówiącej o tej współpracy książki (to niezbyt ostrożne zachowanie jest jednak w znacznej mierze usprawiedliwione barbarzyńskimi atakami na prof. Zybertowicza i autorów książki) trudno nie zauważyć kompletnej śmieszności dzisiejszej reakcji Wałęsy na słowa prezydenta. Jak twierdzi domniemany Bolek:

W obliczu faktów, prawa i pozycji już to samo powinno być powodem do prawnego w trybie natychmiastowym usunięty z urzędu.

Straszne? Nie, już nie. Śmieszne. Tym bardziej, że wypowiedź Wałęsy kończy się słowami:

Czy z takimi ludźmi, często zastępcami, z takim ładunkiem zawiści, zazdrości, głupoty mogłem osiągnąć więcej ?

Które oprócz tego, że zdradzają znaczne podenerwowanie (już wielokrotnie twierdziłem, że niewinny, nawet jeśli się tłumaczy, to raczej nie histerycznie) są słowami ewidentnie fałszywymi i podszytymi dzisiejszymi osobistymi animozjami Wałęsy. Jest sprawą oczywistą, że miażdżąca większość szeroko pojętej prawicy (praktycznie wszyscy oprócz środowiska UPR) była ślepo zapatrzona w wałęsowską legendę mniej więcej do czasu odwołania rządu Olszewskiego.

Problemem Lecha Wałęsy nie jest kilka lat współpracy z SB czy wynikające z niej "wzmacnianie lewej nogi" za czasów jego prezydentury. Tym, co najbardziej kompromituje byłego prezydenta, jest megalomania, a przede wszystkim zupełne zanegowanie roli innych Solidarnościowców, walczących z czerwoną zarazą w latach 80, ze szczególnym uwzględnieniem tych opozycjonistów, którzy później znaleźli się w innych niż Wałęsa obozach.

Wszystkiemu zapewne winien jest nieprawidłowy rozwój naszego systemu politycznego. Przypomnijmy- Wałęsa wymarzył sobie demokrację... a tu każdy gada co chce.

poniedziałek, 2 czerwca 2008

Nocna hańba

16 lat temu przeprowadzono barbarzyńską akcję. Rząd Jana Olszewskiego został obalony w ciągu jednej nocy, na skutek ujawnienia (do czego zobowiązywała go przyjęta przez Sejm uchwała) listy tajnych współpracowników komunistycznych służb opresji, licznie obsadzonych na stanowiskach w Parlamencie, ministerstwach i Pałacu Prezydenckim. W tym gwałcie na rządzie i Parlamencie udział brali m.in. Lech Wałęsa (znajdujący się wśród ujawnionych przez rząd tajnych współpracowników SB) i Donald Tusk, współdziałając z komunistami z PZPR (wtedy już SLD) i ZSL (wtedy już PSL). W wyniku prac ówczesnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ujawniono, iż Sejm i Senat naszpikowane były agentami komunistycznych służb, na których wpływać (np. poprzez szantaż) mogli ludzie mający dostęp do tajnych archiwów SB- czyli oficerowie SB oraz członkowie kierownictwa PZPR. Dzięki "nocnej zmianie" realna władza pozostała w rękach komunistów praktycznie do roku 2005 (lata 1997-2001 były tylko w niewielkim stopniu okresem rządów ludzi "Solidarności"- o zachowanie status quo skutecznie dbał prezydent Kwaśniewski i koalicyjna Unia Wolności.

Obalenie rządu Jana Olszewskiego uniemożliwiło budowę zdrowego systemu politycznego w Polsce i jest przyczyną miażdżącej większości patologii, z którymi wciąż (w przeciwieństwie do państw, które lustrację przeprowadziły) się borykamy.

Plakat Walesa2

niedziela, 1 czerwca 2008

Po co reanimować komunę?

Medialna otoczka wyborów szefa SLD jest czymś, czego żadną miarą nie można racjonalnie uzasadnić. Oto szczęśliwie dogorywająca partia komunistyczna (owszem- rządząca krajem przez 40 lat bez przerwy, później zaś pod zmienioną nazwą, do władzy powracająca, ale w obecnej chwili legitymująca się poparciem charakteryzującym raczej partie kanapowe) wybiera swojego zapewne ostatniego szefa. Sprawa faktycznie, dość istotna, ale raczej z kronikarskiego punktu widzenia; media tymczasem robią z niej główne wydarzenie weekendu.

SLD należy do kilku partii w Polsce- obok PSL, SdPl, UP, Samoobrony i (dzięki koalicji LiD) Partii Demokratycznej, nad którymi powinniśmy litościwie spuścić zasłonę milczenia. Te wywodzące się z PZPR/ZSL partie, w szczególności zaś właśnie SLD i PSL, które w istocie są PZPRem i ZSLem (zmieniła się tylko nazwa- pozostała ciągłość strukturalna i majątkowa) to uosobienie patologii polskiego systemu politycznego, zaś ich agonia jest nadzieją na tego systemu uzdrowienie. Ponieważ- przynajmniej w teorii- panuje w naszym kraju wolność zrzeszania się i wolność poglądów, nawet ludzie systemu totalitarnego mają prawo tworzyć swoje stronnictwa i głosić swoje poglądy. Nikt nie zamierza im tego odebrać (choć oni robili to przez 40 lat PRLu)- nie rozumiem jednak, jaki sens jest w usilnym lansowaniu ich chorych struktur. Owszem, informacja o wyborach i ich wynikach powinna się znaleźć w mediach, ale znajmy miarę rzeczy- nawet gdyby chodziło o wybory szefa normalnej (nie mającej totalitarnych konotacji) kanapowej partii, nie można z tego robić wydarzenia miesiąca. W sytuacji, kiedy mamy do czynienia ze znajdującym się w stanie agonii tworem, nie legitymującym się żadnymi związkami z polityczną normalnością, próby reanimacji są zwyczajnie niesmaczne.

piątek, 30 maja 2008

Czy Platforma będzie rządzić wiecznie? Część 2: Szum. Śpiący elektorat.

Jak łatwo wyczytać z ostatnich sondaży, poparcie dla PO spada. Jeszcze kilka tygodni temu podchodzące pod 60% ograniczyło się teraz do 40-45%. Wszyscy (prawie wszyscy) węszą dalszy spadek poparcia partii Schetyny, zachodzące zjawiska różnie jednak tłumacząc. Racji nie mają oczywiście ci, którzy przyczyn spadku popularności PO dopatrują się w braku jakichkolwiek efektów pracy rządu- o tym, że efektów nie ma, przeciętny ankietowany nie wie, zaś domyślać się nie może, ponieważ warunki życia w ciągu ostatniego półrocza pozostają na (jak na Polskę) wysokim, osiągniętym przez poprzedni rząd poziomie. Dopiero rosnące ceny benzyny mogą- choć nie muszą- wzbudzić wśród elektoratu refleksję skłaniającą do skonfrontowania wyborczych obietnic z rzeczywistością. Powód spadku notowań jest prozaiczny- powoli, pomimo nadmuchiwania przez reżymowe media prywatne*, opada powyborczy entuzjazm. Ludzie zwyczajnie przestają interesować się polityką, która w okresie pomiędzy igrzyskami (elekcjami) robi się dość nudna. Obserwowany spadek poparcia jest tylko i wyłącznie korektą, która doprowadzi słupki Platformy (reszty partii, choć w mniejszym stopniu, także) do rzeczywistego poziomu, wynoszącego około 25% (wszystko, co ta partia zdobywa ponad tą liczbę, to głosy uzyskiwane dzięki, najogólniej biorąc, grze na emocjach; w zeszłych wyborach na przykład dzięki przekonaniu ludzi, że Kaczyńscy są "be").

W jednym z ostatnich wywiadów Rafał Ziemkiewicz stwierdził, że tak naprawdę PiS nie zostało pokonane przez PO, ale przez koalicję medialną, którą Ziemkiewicz nazywa "Orkiestrą". To ze strony Ziemkiewicza wyjątkowa uprzejmość; mimo wszystko ucieszyłem się, przeczytawszy wywiad, ponieważ "Orkiestra" Ziemkiewicza podobna jest w tym punkcie do "szumu" (pojęcia tego używaliśmy w czasie dyskusji z MSem na forum IVRP.pl dla scharakteryzowania zachowania większości polskich mediów w okresie przedwyborczym). Co prawda analogie szybko się kończą- Ziemkiewicz traktuje "Orkiestrę" jak w miarę samodzielny, decydujący w swoich ruchach organizm, podczas gdy "szum" wywoływany jest w określonym celu i żadnej samodzielności za sobą nie niesie- jednak cieszy fakt, iż upowszechnia się patrzenie na grupę mediów przez pryzmat ośrodka politycznego.

Nasz "szum", choć częściowo samodzielny (np. pożyteczni idioci), jest w gruncie rzeczy hałasem tworzonym i wykorzystywanym do negatywnego wpływania na opinię publiczną. Negatywnego, ponieważ- jak można było zauważyć przed wyborami- szum nie miał za główny cel promocji, ale obrzydzenie poprzez skojarzenie kogoś (głównie PiS) ze sobą. Inaczej mówiąc- wokół przeciwników politycznych należące do przeciwnego obozu media tworzyły szum o szczególnym natężeniu; jego treść nie była istotna, jeśli tylko brzmiała nieprzyjemnie i odpowiednio skutecznie męczyła i zniechęcała do ofiary. "Szum" jest bronią skuteczną głównie dzięki temu podziałowi sceny politycznej na PO i PiS, wskutek czego wszystkie czynniki uderzające w jedną z tych partii automatycznie działają w interesie drugiej.

Dzięki temu właśnie przegrywająca przez całą kampanię w sondażach PO w ciągu dwóch-trzech ostatnich tygodni kampanii była w stanie odrobić stratę do PiS i zyskać całkiem dużą przewagę w ostatecznym wyniku. Prosty mechanizm- atakowane ze wszystkich stron PiS stanowiło centrum kampanii wyborczej całymi tygodniami; potrafiło zebrać elektorat (wynik osiągnięty przez tę partię mimo wszystko był całkiem niezły), jednak "szum" rozlegający się wokół tej partii skutecznie potęgował niechęć wśród ludzi zwykle niegłosujących i niezdecydowanych. PiS było postrzegane jako partia męcząca, o której wciąż rozmawia się na nieprzyjemne tematy. Ta niechętna część społeczeństwa, zmanipulowana szumem, nadawała się do zagospodarowania; myślę, że gdyby np. koalicja czerwonych w porę zorientowała się, co jest grane i mocno uderzyła w struny, na których zagrała nieznacznie później Platforma (kampania miłości i drugiej Irlandii) wyniki wyborów mogłyby być zupełnie inne.

Wyżej opisany sposób zdobywania elektoratu sprzyja osiąganiu wysokich słupków, nie sprzyja jednak trwałemu ich utrzymaniu. W tej chwili obserwujemy odpływ zapadających powoli w międzyelekcyjny sen wyborców PO, być może podświadomie rozczarowanych faktem, iż uciążliwy szum, wbrew zapowiedziom PO, nie zanikł wraz z klęską PiS; zaniknąć oczywiście nie mógł, bowiem duszna atmosfera wokół przeciwników jest składającemu się z Platformy, mediów i kół biznesowych obozowi politycznemu bardzo na rękę. Poparcie partii rządzącej spada, lecz poparcie dla innych ugrupowań nie rośnie. Dzięki szumowi utrzymuje się wrażenie "złego PiS"; w odpowiednim momencie PO znów wyskoczy z "Irlandią" i słupki podskoczą.

Bo manipulowanie szumem to sugerowanie, iż szum ucichnie- ludzie zaś zawsze mają nadzieję, że w końcu będą mieli święty spokój.

__________________________________________________

*Właśnie, sprawdzając tekst, dostrzegłem piękno sformułowania.