wtorek, 9 grudnia 2008

Wartość oświadczenia i medialna wartość oświadczenia

SB-ek, który wg dokumentów zwerbował Lecha Wałęsę na tajnego współpracownika PRL-owskich służb, zmartwychwstał i przybył z odsieczą byłemu prezydentowi. W oświadczeniu opublikowanym w serwisie "wp.pl" oczyszcza on Lecha Wałęsę z wszelkich podejrzeń o współpracę.

Oświadczenie takie jest, rzecz jasna, w wielu powodów zupełnie bezwartościowe- jednak, jak słusznie zatytułowała poświęcony mu artykuł Wirtualna Polska, bardzo medialne i sensacyjne. Zanim jednak przejdę do analizy ciekawszych aspektów ujawnienia się i wypowiedzi kapitana Graczyka, chciałbym zwrócić uwagę na fakt, iż jego oświadczenie zamieścił na swojej stronie sam Lech Wałęsa (źródło informacji). Tak- ten sam Lech Wałęsa, który, jeśli dobrze pamiętam, opowiadał coś o SB-ckich świstkach i fałszowaniu dokumentów. Jak widać według Wałęsy funkcjonariusze SB fałszowali dokumenty w czasach, kiedy potrzebowali ich do pracy operacyjnej, zaś po zllikwidowaniu komunistycznej służby okazali się nagle ludźmi kryształowo uczciwymi. Ciekawa logika, prawda? Gdyby dalej rozumować w ten sposób, można bez problemu wykazać, że to właśnie SB doprowadziła do upadku PRL- wszak tworzyli ją wspomniani uczciwi ludzie, działający- choćby poprzez fałszowanie dokumentów- na szkodę systemu.

Wracając do meritum- obrońcy Wałęsy twierdzą, że rewelacje Graczyka deprecjonują informacje zawarte w książce "SB a Lech Wałęsa"; sam Wałęsa domaga się wręcz spalenia pozostających w księgarniach egzemplarzy. Ciekawe, czemu nie domaga się spalenia oczyszczającego go wyroku sądu lustracyjnego? Wszak to właśnie sąd lustracyjny stwierdził, że Edward Graczyk nie żyje i na tym oparli swoje w tej kwestii stwierdzenie autorzy książki; skoro obniża się się z tego powodu wartość ich pracy, logiczną jest podobna ocena werdyktu sądu- właściwie ocena dokonań sądu powinna być znacznie surowsza, ponieważ w przeciwieństwie do historyków, sąd miał możliwość sprawdzenia czy Edward Graczyk żyje.

W jaki sposób oświadczenie Graczyka, niepoparte żadnymi innymi przesłankami, będące de facto tylko opisem wspomnień SB-ka może deprecjonować opartą o dokumenty pracę historyczną, dojść nie sposób; w przeciwieństwie do dokumentów, zeznania można zmieniać i wymyślać na poczekaniu, co w oczywisty sposób pomniejsza ich obiektywną wartość. Jeśli uwzględnić towarzyszące sprawie Wałęsy okoliczności, zeznania Graczyka okazują się pozbawione wartości zupełnie.

Po pierwsze, Edward Graczyk nie ponosi właściwie żadnej odpowiedzialności za to, co teraz szumnie oświadcza- nie zeznaje pod przysięgą, nie składa wyjaśnień przed sądem, w związku z czym może mówić, co mu się żywnie podoba. Jego słowa nie znajdują potwierdzenia w dokumentach- kto zwraca na to uwagę? Na pewno nie media.

Po drugie, zauważmy, kiedy Graczyk zmartwychwstał. Nie wtedy, kiedy jego zeznania przydałyby się w czasie rozprawy (pkt pierwszy- wtedy mógłby odpowiadać za swoje słowa). Nie wtedy, kiedy oskarżenia rzucane na Wałęsę opierały się na niejasnych przesłankach i nie były szerzej podnoszone przez media. Graczyk zmartwychwstaje (czy raczej, co samo się narzuca, jest wskrzeszany), kiedy współpraca Wałęsy jest poparta silnymi dowodami historycznymi, a o sprawie wiedzą wszyscy. Zmartwychwstaje i widowiskowo wraca do powoli zamykającego się tematu, przeciw teoriom młodych karierowiczów stawiając zeznanie osoby, która osobiście wszystko widziała (wersja dla mediów), przeciw solidnym dowodom naukowym stawiając wiarygodność byłego SB-ka (rzeczywistość).

Czy przypadkowo można wykonać taką koronkową robotę?

Trzecia sprawa to wszystkie pytania o okoliczności stworzenia (przynajmniej, to wiemy ponad wszelką wątpliwość, na potrzeby procesu lustracyjnego Wałęsy) dokumentów pozwalających wysnuć wniosek, iż Edward Graczyk nie żyje. Kto to zrobił? Wymiar sprawiedliwości? Mające takie możliwości osoby prywatne? Otoczenie Wałęsy? Cenckiewicz z Gontarczykiem tudzież im podobni żyjący odpowiednio wcześniej? Współpracownicy Wałęsy? Któreś ze służb? Sam Graczyk? Po co? Jaka jest rola samego Graczyka? Czy Graczyk to samodzielny rozgrywający czy może pionek? Jeśli pionek, to czyj? Od kogo zależało jego zmartwychwstanie ostatnio? Dlaczego Graczyk zdecydował się wydawać- oficjalnie sam, przez nikogo nieprzymuszany- oczyszczające Wałęsę oświadczenie?

Pytań tego typu można postawić naprawdę sporo.

Rzecz czwarta, niewielka, lecz zasługująca na osobny punkt, to fakt, że Edward Graczyk był oficerem tajnej służby. Oprócz specyficznej mentalności takich ludzi (charakteryzującej się niechęcią do publicznego zdradzania szczegółów pracy, działania bez wyraźnego rozkazu zwierzchnika czy skłonnością do dezinformowania) mamy tu do czynienia z całą masą relacji interpersonalnych, znajomościami, stosunkami zależności, relacjami podwładny-przełożony itp., na dodatek zapewne okraszonych późniejszymi powiązaniami, najogólniej rzecz ujmując, finansowymi. Naiwnością byłoby wszak stwierdzenie, że mafia, jaką była SB w szczególności i władzuchna PRL w ogóle, rozpadła się momentalnie wraz ze zmianą systemu.

Sprawa Edwarda Graczyka to z jednej strony kompromitacja sądów lustracyjnych i wymiaru sprawiedliwości w ogóle- z drugiej zaś klasyczny przykład tworzenia wirtualnej rzeczywistości medialnej, popis potęgi czwartej władzy. Oto widowiskowe, szumne i zupełnie pozbawione merytorycznej wartości oświadczenie zostaje wyartykułowane tak, by wydać się poważniejszym od dobrze udokumentowanej pracy naukowej. Jakiś czas temu postawiłem tezę, że przecież nikt nie broni, by przeciw pracy Gontarczyka i Cenckiewicza, zamiast krzyczeć i obrażać, obrońcy Wałęsy wytoczyli argumenty merytoryczne, oparte na źródłach historycznych. Najwyraźniej jednak takowych nie ma, lub nie ma wśród obrońców Wałęsy wystarczająco kompetentnych historyków, by je odnaleźć. W każdym bądź razie reaktywowanie Graczykawłaśnie teraz dobitnie świadczy o niemożności skonstruowania jakiejkolwiek sensownej obrony Wałęsy i konieczności uczynienia jakiegokolwiek ruchu, mającego zapobiec utrwaleniu się w powszechnej świadomości niewygodnej dla twórców systemu III RP prawdy.

środa, 3 grudnia 2008

Wielki Arbiter

Tak, tak, chodzi o Jego Wspaniałość profesora Sadurskiego. Konkretnie- o Jego wpis atakujący Nicponia, który ośmielił się zarzucić profesorowi, iż ten, gdyby uznał to za zgodne z własną wizją, działałby na rzecz upadku Państwa Polskiego. W swoim tekście Nicpoń zaznacza też, że osoby tak robiące dawniej wieszano. Za zdradę.

Profesor Sadurski pokrętnie acz wyraźnie zaznacza w swojej odpowiedzi, iż Państwa Polskiego celowo nie zdradza- i mniej więcej w tym miejscu żegna się z uczciwymi zasadami, rozpoczynając argumentację za pomocą obrazy i, przepraszam za sformułowanie, przekrętu. O ile bowiem pobrzmiewające szkołą podstawową zdanka w stylu "W swoim życiu spotykałem nie takich adwersarzy jak pan Nicpoń i specjalnie strachliwy nie jestem" tudzież przywodzące na myśl narzecze blokersów "Pan Nicpoń ma zbyt krótkie rączki" można spokojnie złożyć na karb zacietrzewienia, o tyle stwierdzenie wobec blogera, iż ma "zbyt toporny język" jest już ewidentnym przejawem baraku kultury. Owszem, zapewne także wnikającym z nadmiaru emocji, jednak znajmy miarę- gdzie zdrowe bojowe rumieńce, a gdzie piana na ustach.

Gwoździem programu jest jednak bez wątpienia wspomniany przekręt. Otóż prof. Sadurski raczył określić Nicponia mianem"kogoś, czyja wizja Polski zaczyna się od tego by mnie powiesić" i napisać "nie boję się też sugestii, że 'ludzików takich jak ja' należałoby powiesić, jak robiono to w 'zdrowszych czasach'" (wyróżnienie moje- PS). Ja łatwo zorientować się po lekturze tekstu Nicponia, nic takiego nie zostało napisane- ot, Nicpoń wspomniał, jak kiedyś postępowano z osobami prezentującymi postawę przypisywaną (słusznie czy niesłusznie- to ewentualnie temat do dyskusji) prof. Sadurskiemu. Żadnej sugestii, by prof. Sadurskiego czy jemu podobnych wieszać, dopatrzeć się nie sposób. Wspomnienie, choćby i nostalgiczne, o dawniejszych zwyczajach w żadnym wypadku nie musi wiązać się z nawoływaniem do ich rekultywacji w obecnych warunkach... Owszem, może- ale żadne tego typu domniemanie nie daje prof. Sadurskiemu prawa do przekręcania cudzych wypowiedzi i polemizowania z tak spreparowanymi próbkami.

Atak na Nicponia to nie pierwsza tego typu zagrywka prof. Sadurskiego. Swego czasu, jak wszyscy zapewne pamiętają, zaatakował Katarynę. Krążyło wówczas powszechnie przypuszczenie, że atak mógł być wynikiem pewnego, określmy to, nadpobudzenia zdrowego instynktu rywalizacji o czytelników (inaczej mówiąc- o popularność). Zadziwiające, jak wyraźne jest to nadpobudzenie tym razem- oto Nicpoń stał się (podobnie jak wcześniej Kataryna) jedną z centralnych postaci Salonu24, zaś Pan Profesor wprost daje do zrozumienia, że wcale mu się to nie podoba: "Chodzi nie o pana Nicponia, ale o Salon24. Gdy – nie wiem kto – administrator czy Igor Janke decyduje, że przesądzającą o wizerunku Salonu pozycją będzie od teraz non-stop apel do dyskusji ze strony kogoś, czyja wizja Polski zaczyna się od tego by mnie powiesić – to z oczywistych względów nie może to być mój Salon". Część zdania została przytoczona już wcześniej, jako przykład przekrętu- w całości zaś trudno otrząsnąć się z wrażenia, że prof. Sadurski nie może przeboleć, że ktoś- i to osoba, z którą się nie zgadza- może wpływać na kształt Salonu- i w celu tej osoby zdyskredytowania chwyta za, delikatnie mówiąc, niezbyt uczciwe metody.

Oczywiście nie zamierzam tu zadawać pytania czy na "dwójce" Salonu powinien wisieć tekst kogoś, czyja wizja dyskusji zaczyna się od tego, by przekręcać sens wypowiedzi adwersarzy.

Linki:
http://crusader.salon24.pl/103797,index.html
http://wojciechsadurski.salon24.pl/104975,index.html
http://crusader.salon24.pl/104762,index.html
http://crusader.salon24.pl/104567,index.html
http://crusader.salon24.pl/104522,index.html

środa, 15 października 2008

Kiedy kończy się polityk

Spór pomiędzy premierem i Prezydentem (od jakiegoś czasu coraz wyraźniej przechodzący w prezentację ogólnego niezadowolenia premiera) tak obfituje w, powiedzmy, widowiskowe sytuacje, że wydawałoby się- nic nie jest w stanie specjalnie zaskoczyć czy wzburzyć. Dzisiaj jednak premier się postarał; jak donosi Wirtualna Polska (tutaj), kiedy ustępujący miejsca ministrowi Rostowskiemu Prezydent poprosił Tuska o poinformowanie go, kiedy omawiane będą znów tematy polityczne, spotkał się z ciętą ripostą: "prosić to ty sobie możesz".

Trudno powiedzieć, czy ze strony premiera jest to sposób na budowanie wizerunku; owszem, niewykluczone- być może premier postanowił pokazać, że jest nie tylko cudowny, ale też twardziel- i uznał, że najłatwiej pokazać ten rys posługując się chamstwem. Jeśli tak- obawiam się, że PR-owcy premiera popełnili drobny błąd.

Znacznie bardziej jednak prawdopodobne jest, że Tusk, wyprowadzony z równowagi uporem prezydenta (symptomy zdenerwowania premier zdradza wszak od jakiegoś czasu, sięgając po przedszkolnej klasy środki mające na celu utrudnienie życia Głowie Państwa) po prostu chlapnął powyższą kwestię z tzw. "głębi serca", dawszy się ponieść emocjom.

Istnieją obserwatorzy sceny politycznej dopatrujący się w działaniach polityków pobudek wynikających z ich charakterów. Rzecz jasna, obserwatorzy ci rację mają tylko sporadycznie- polityka to nie skoki narciarskie, w których element psychologiczny jest istotny. W dzisiejszych czasach polityka to starannie reżyserowany spektakl, w którym nie ma miejsca na nieplanowe okazywanie emocji czy poddawanie się chęciom tudzież intuicji. Tworzone na użytek społeczeństwa "profile psychologiczne" polityków są tylko kreacją służącą określonym celom.

Oczywiście zdarzają się sytuacje, kiedy wspomniani wyżej obserwatorzy rację mają. Co poniektórzy politycy nie są w stanie realizować założonego scenariusza, "idą na żywioł". Problem w tym, że w takiej sytuacji szybko przestają być politykami, a w najlepszym razie lądują na politycznym marginesie jak, nie przymierzając, Janusz Korwin-Mikke.

Niewykluczone, że w przypadku premiera mamy do czynienia z początkiem takiego właśnie scenariusza*.

_____________________________________

Jest to prawdopodobne tym bardziej, że w Brukseli obecny jest nie tylko jeden potencjalny kandydat Tuska w elekcji roku 2010. Pośród sporów na linii premier-Prezydent dziwnie ginie** Radosław Sikorski- a to właśnie jego osoba jest w tej chwili dla premiera najbardziej uciążliwa.

**Swoją drogą całkiem interesująca możliwość- prowokowanie przez otoczenie Tuska awantur, by odwrócić uwagę od szefa MSZ... Gra ryzykowna, ale nie pozbawiona sensu (przynajmniej do czasu, kiedy- z uwagi na kompromitowanie się Tuska- pozostawanie w cieniu będzie dla Sikorskiego korzystne).

wtorek, 7 października 2008

Stowarzyszenie Maxa Plancka- centrum nienawiści i zacofania?

Popełniłem wczoraj notkę na temat prof. Wolszczana, kończąc ją pytaniem o, ogólnie biorąc, powiązanie nauki i etyki. Podczas trwającej ostatnio dyskusji na temat ewentualnego Nobla dla Wolszczana (na szczęście nagrodę otrzymali fizycy badający cząstki elementarne) dość wyraźnie zaznaczało się stanowisko zupełnie te dziedziny rozdzielające- brutalnie rzecz ujmując "co z tego, że sk..., ważne, że zdolny". Oczywiście osoby twierdzące, że Nobel dla Wolszczana byłby niekorzystny z punktu widzenia przyzwoitego, uczciwego człowieka z automatu zaliczano do zawistników, ludzi "nie rozumiejących, że świat nie jest tylko czarny i biały" itd.itd. Obelgi używane przez przeciwników lustracji znane są powszechnie.

Pewni ludzie, niestety, nie są w stanie zrozumieć, że istnieją osoby krytykujące pewne zachowania nie ze względu na osobiste odczucia, ale z szacunku dla elementarnych zasad etycznych; stąd właśnie biorą się oskarżenia o nienawiść czy zazdrość i chęć dokopania "lepszym od siebie".

Jak donosi portal Dziennik.pl (źródło) pojawiła się właśnie szansa na wytłumaczenie rzeczy za pomocą prostego, przejrzystego przykładu. Oto rzeczniczka Stowarzyszenia Maxa Plancka stwierdziła, że profesor Wolszczan nie jest już mile widziany jako pracownik Instytutu Maxa Plancka w Bonn ("Wiemy, że prof. Wolszczan współpracował z komunistycznymi służbami, gdy był pracownikiem naszego instytutu. Nie jest u nas już mile widziany"). Dośc istotnym jest też sformułowanie "Zatrudnienie osoby z taką przeszłością byłoby niezgodne z etycznymi zasadami naszej instytucji".

Ot, zasady etyczne nie pozwalają na zatrudnienie wybitnego naukowca tylko dlatego, że okazał się on kapusiem. Zawiść? Zacofanie? Czarno-biała wizja świata? Chęć rozliczeń? Solidarnościowa martyrologia? Ograniczone spojrzenie?

A może po prostu zwyczajna, szara, zupełnie niemedialna, pozbawiona siły uderzeniowej przyzwoitość?

poniedziałek, 6 października 2008

Czego chciał Nobel?

Norweski działacz pokojowy F. Heffermehl przyjrzał się w opublikowanej ostatnio książce laureatom Pokojowej Nagrody Nobla pod kątem spełniania przez nich kryteriów zadanych przez samego fundatora. Heffermehl twierdzi, że o ile przed rokiem 1945 kryteria te spełniało 85% laureatów, o tyle w czasach powojennych- tylko 45%. Nie wnikając głębiej w samą analizę, warto zwrócić uwagę na wskazywaną przez nią tendencję i zauważyć pewną analogię z naszym lokalnym „noblowskim" podwórkiem. Krótko mówiąc- porównajmy naszych przed- i powojennych laureatów.

Ci pierwsi- Curie-Skłodowska, Sienkiewicz i Reymont- są zgodnie uznawani za osoby chwalebnie zapisane w naszej historii. Laureaci powojenni zaś, nie odbierając im oczywiście zasług, to bez wyjątku osoby budzące kontrowersje, niekoniecznie mogące pochwalić się kryształowym życiorysem. Czesław Miłosz, tuż po wojnie wysługujący się komunistom, po zerwaniu się ze smyczy krytykujący twórców, którzy robili mniej więcej to samo, co on. Wisława Szymborska, w czasach stalinizmu zachwycona radzieckim zbrodniarzem i dająca temu wyraz w zaangażowanych wierszach. Wreszcie Lech Wałęsa, człowiek, powiedzmy, umiarkowanego formatu, którego historia ze złośliwym chichotem postawiła obok największych Polaków. Owszem, tak Miłosz, jak Wałęsa czy Szymborska zapewne spełnili kryteria wymagane, by zdobyć Nobla... jednak w porównaniu z Curie-Skłodowską, Sienkiewiczem czy Reymontem wypadają, co tu gadać, bladziutko.

Podobnie sprawa ma się z naszym potencjalnym noblistą, profesorem Wolszczanem. Jego osiągnięcia naukowe zapewne wystarczają do przyznania mu tej prestiżowej nagrody- jakkolwiek, gdyby nie był donosicielem, raczej nie osiągnąłby tego, co udało mu się dzięki współpracy z systemem totalitarnym. Ewentualna nagroda nie ustawi go wśród powszechnie szanowanych, kryształowych Postaci, podobnie jak nie zaliczyła do nich Miłosza, Wałęsy czy Szymborskiej. Podobnie jak te trzy osoby, Wolszczan stanie się co najwyżej głównym bohaterem sporów, przez jednych wysławiany, przez drugich bezwzględnie krytykowany; obawy więc, że ewentualna nagroda dla Wolszczana będzie potężną bronią w rękach przeciwników lustracji, są chyba przesadzone. Warto jednak zadać sobie inne pytanie- czy zamysłem Alfreda Nobla, ustanawiającego nagrody za osiągnięcia naukowe, było wsparcie rozwoju nauki- czy może zachęcanie do dokonywania odkryć za wszelką cenę, bez względu na drugiego człowieka, elementarną przyzwoitość czy jakiekolwiek zasady? Tegoroczny werdykt Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk będzie niewątpliwie pomocny podczas udzielania odpowiedzi.

poniedziałek, 11 sierpnia 2008

Styl PRL

Myśleliście Państwo, że propaganda umarła wraz z końcem PRLu? Myśleliście może, że jeśli nawet nie umarła, to stała się bardziej wyrafinowana, starając oprzeć na choćby nikłych podstawach rzeczywistych? Że bezmyślna, wręcz chamska propaganda nie starająca się nawet o jakikolwiek kontakt z rzeczywistością i zakładająca, że jej odbiorcy są zupełnie niezdolni do jakiejkolwiek refleksji to przeszłość?

Mam nadzieję, że nie, ponieważ wklejam poniżej drastyczny przykład takiego właśnie, typowo PRLowskiego stylu. Z góry wszystkich przepraszam zapogwałcenie w ten sposób estetyki, wywołanie fizjologicznych odruchów obronnych tudzież inne naturalne w tym przypadku reakcje.

Oto "Przegląd" zamieścił artykuł zaczynający się tak:

To, że prokuratura umorzyła postępowanie w sprawie nakłaniania 14-letniej dziewczyny do wykonania zabiegu przerwania ciąży, nie mogło być dla nikogo zaskoczeniem. Wątpliwości budzi natomiast jednoczesne umorzenie drugiego wątku postępowania - czyli sprawy o bezprawne zmuszanie dziewczyny do tego, by ciąży nie usuwała, oraz o uniemożliwianie dokonania zabiegu. I słusznie matka 14-latki złożyła zażalenie na tę decyzję prokuratury. Winni szykanowania jej córki nie powinni chyba tak łatwo ujść wymiarowi sprawiedliwości.

Zaznaczam, jeśli nie jest to dla wszystkich jasne- nie zamierzam tu dyskutować o zasadności czy bezzasadności aborcji w tym przypadku i aborcji w ogóle. Moja notka nie jest poświęcona temu tematowi. Chcę po prostu zwrócić uwagę na rażąco prymitywny, bezmyślny wręcz styl cytatu i całego artykułu. Tekstu tego nie można nazwać głosem polemicznym czy zaliczyć do jakkolwiek szeroko pojętej publicystyki. Ten tekst to wypowiedź o charakterze dogmatu, zawierająca gotowe sądy, przetrawione do tego stopnia, że wszelka nad nimi refleksja czy dyskusja jest niemożliwa. Można tylko się na nie zgodzić- lub nie.

Niewielu znam czytelników "Przeglądu", nie wiem więc czy tego typu wypowiedzi są ich powszednią duchową strawą. Mam nadzieję, że nie, choć wiele wskazuje na to, iż powszechne w naszym społeczeństwie, zupełnie bezrefleksyjne podejście do rzeczywistości- które znakomicie współgra z takimi tekstami- nie jest przypadkowe. Używając ostatnio ukutego terminu "lemingoza" można stwierdzić, że ten artykuł to pokarm dla lemingów, będący jednocześnie substancją pogłębiającą chorobę.

Popełniłem ostatnio notkę na temat złych zwyczajów, jakie do debaty publicznej wprowadziło środowisko okolic "GW". Zwyczaje to debatę zabijają; inkryminowany artykuł jest już widomą oznaką rozkładu. Nie ma on na celu perswazji, polemiki- to po prostu instrukcja myślenia na pewien temat.

O ile różnice zdań (na jakiekolwiek tematy) są czymś w każdej przestrzeni publicznej niezbędnym, o tyle na teksty takie jak opublikowany w "Przeglądzie" artykuł o Agacie/Jowicie w cywilizowanej przestrzeni publicznej miejsca nie ma. Wiele osób- szczególnie wyznających polityczne sympatie bliskie tym, jakie prezentuje przegląd ubolewa nad tym, że brakuje u nas społeczeństwa obywatelskiego. Nie można nie zadać w związku z tym jednego pytania- jak powstać ma "społeczeństwo obywatelskie"- czyli społeczeństwo ludzi świadomych swoich wyborów, zastanawiających się nad otaczającym ich światem i na podstawie własnej refleksji podejmujących decyzje o zaangażowaniu i rodzaju zaangażowanie w życie publiczne?

Jeśli termin "własna refleksja" oznaczać ma myśl przyrządzoną przez jakikolwiek gremia i sprzedaną potem za kilka złotych w kiosku ludziom, którzy posiądą ją na własność właśnie dzięki aktowi kupna/sprzedaży, to niestety- trzeba sobie zdać sprawę z tego, iżnie jest to ta sama "własna refleksja", o którą chodzi podczas definiowania "społeczeństwa obywatelskiego".

W PRL pożądanym sposobem myślenia była zbiorowa aprobata dla rządzących. Artykuły takie, jak ten cytowany powyżej stanowiły wtedy dokładnie to, czego potrzebowali rządzący, by kontrolować ludzi.

Po co takiego narzędzia używa się teraz?

sobota, 9 sierpnia 2008

Łódź przeprasza za Niesiołowskiego


Obrazek wykonał i w większości wymyślił Spitfire, moje jest tylko hasło "Łódź przeprasza za Niesiołowskiego".